Red. Sonia Milch polemizuje ze mną na łamach „Codziennika Feministycznego”, krytycznie odnosząc się do mojego głosu w sprawie pracy seksualnej i jej ewentualnej legalizacji. Niestety, nie potrafię do końca zrozumieć, na czym dokładnie pragnie swoją krytykę osadzić.
Autorka na wstępie (tu tekst z CF) nie może zdecydować się, z jakiej właściwie pozycji pragnie mnie skrytykować (tu źródłowy tekst). Najpierw bowiem zarzuca mi brak szerszej perspektywy i powielenie innych interneowych wypowiedzi (spieszę wyjaśnić: teksty z rubryki „komentarz dnia” to krótkie emocjonalne wystąpienia, nie zaś rozbudowane analizy). Za chwilę jednak w ogóle próbuje odmówić mi kompetencji do zabierania głosu, robiąc to w dodatku w sposób bardzo protekcjonalny („blog „Escort Girl” prowadzony jest przez pracowniczkę seksualną, osobę która pracowała w kilku agencjach i mieszkaniówkach. Weronika Książek natomiast nie przyznaje się nigdzie do doświadczeń pracy w tym sektorze, jest natomiast lewicową publicystką”). Te zarzuty – o brak pogłębionej analizy i o brak kompetencji do wypowiadania się w temacie – już na starcie wykluczają się wzajemnie.
Idąc tym tropem wykluczają one również głos Sonii Milch, która też przecież nie definiuje się poprzez doświadczenia w sexworkingu – analogicznie zatem nie ma prawa dyskutować z tezami na blogu sexworkerki, o ile nie może poszczycić się doświadczeniem przynajmniej takim, jakie posiada Escort Girl. A jeśli nie może, pozostaje jej się wyłącznie zgadzać. Autorka, zapewne nieświadomie, weszła w absurdalny schemat, w którym na temat ciąży mogą wypowiadać się (i mieć rację) tylko ciężarne itp. Zapewniam, że szanuję wagę wypowiedzi osoby bezpośrednio zaangażowanej w sprawę, ale po to przecież owa wypowiedź powstała, by dać pole do dyskusji, a nie zawęzić je do branży.
W takim ujęciu polemiki, gdy sięga się do cv adwersarza, należy wykazać niezbicie znajomość wszystkich jego niuansów, pokazać brak kompetencji lub stosownych do wyrażania opinii doświadczeń i wylegitymować się własnymi zasługami w tym zakresie. Tu mogłaby się pani redaktor zdziwić, jak niesłuszne jest wpychanie mnie na pozycję Carrie Bradshaw, być może kiedyś o tym porozmawiamy. Ja w polemice wolę przyjmować powszechnie stosowaną zasadę, że dajemy kredyt zaufania, przyjmując, iż autor miał przesłanki, by dojść do takich, a nie innych wniosków i zamiast roztrząsać słuszność tych przesłanek, odnosimy się wyłącznie do tego, co zostało napisane na łamach. Tym bardziej, że wydawało mi się, iż argumentuję dosyć klarownie, choć może to być oczywiście złudne.
Z dalszej części tekstu nie potrafię wywnioskować, co właściwie tak autorkę rozsierdziło. Nie wypowiadam się z pozycji moralnej wyższości, przeciwnie – wyraźnie zaznaczam, że chcę mieć pewność, iż żyję w rzeczywistości, w której to wyłącznie świadome sexworkerki dyktują warunki, a nie tkwią w układach seksualnego wyzysku – który ma przecież miejsce, z tą tezą chyba żadna z nas nie dyskutuje. Autorka ucieka bezpiecznie w sarkazm, zupełnie niepotrzebny („Mówienie o pracy seksualnej w sposób afirmatywny nie jest przejawem niedawno powstałego lewicowego porno lobby z siedzibą na brazzers.com”), czyniąc ze mnie osobę pruderyjną, co z tekstu nie wynika w żaden sposób. Oburzam się na wyzysk, nie na „proceder”. Nie boję się emancypacji przez prostytucję – chcę, żeby stała się dostępna i osiągalna po dokonaniu świadomego wyboru, po otrzymaniu stosownej dawki edukacji itd. Nadal jednak ta emancypacja dotyczy niewielkiego ułamka pracownic. Nadal faktem jest też, że opiera się na utowarowieniu ciała, a ono nie może być nikomu podstępnie, czy też wprost narzucone. Tu wkraczam z bardzo ostrożną propozycją – „uznać pracę seksualną za zawód szczególny”, by nie odmówić kobietom o innej wrażliwości poczucia, że ustawowo zabrania im się myśleć o akcie seksualnym wyłącznie jako o akcie intymnym. Nie ma tu moralizatorstwa, ani strachu przed rozpasaniem, jest tylko szacunek. Ponieważ temat pracy seksualnej dotyczy jednak statusu kobiety (najczęściej kobiety) w społeczeństwie, należy uznać go za szczególny, czy też powiedzmy, podwyższonego ryzyka. Nie jest to wyłącznie temat dla związków zawodowych.
Wbrew twierdzeniu „może na to powinna zwrócić uwagę Pani Weronika, jako dobra lewaczka, że w obecnej sytuacji prawnej, wszelka samoorganizacja pracowniczek_ów seksualnych jest nielegalna” – wyjaśniam w ostatnim akapicie mojego krótkiego tekstu, że państwo powinno na jakimś etapie wkroczyć i tę samoorganizację premiować. Wydaje mi się, że odpowiedzi na wszystkie wątpliwości autorki spokojnie da się tam znaleźć, jeśli się chce.
Sonia Milch próbuje udowodnić, że nieomal nie potrafię czytać („Weronika Książek stwierdza, że takie głosy słychać coraz częściej na lewicy (do tej pory blog „Escort Girl” nie kojarzył mi się z medium lokującym się po jakiejkolwiek stronie sceny politycznej”), tymczasem nigdzie nie stwierdzam, iż blog ten jest lewicowy bądź prawicowy, jest jedynie punktem wyjścia do dalszego omówienia dyskusji toczącej się na łamach portali i prywatnych facebookowych tablic naszych lewicowych kolegów. Owszem, „na lewicy” słychać mnóstwo głosów – zbieżnych ze zdaniem Escort Girl i przeciwnych. Odnoszę się w tekście do wybranych stwierdzeń – naprawdę nie wiem, gdzie tu kontrowersja.
Obie chcemy szeroko pojętej legalizacji pracy seksualnej, obie walczymy „o prawo do wyboru bez społecznej opresji” – nie rozumiem więc oskarżycielskiego ostatniego zdania „na przeszkodzie stoicie wy”.
Rozumiem, że red. Milch może nie zgadzać się z moim punktem widzenia, iż zawód sexworkerki „nie jest jak każdy inny”. Rozumiem, że może uważać inaczej. Jednak i tutaj autorka się gubi w argumentacji: najpierw stwierdza „bycie dziwką, kurwą, prostytutką, pracownicą seksualną jest prawie jak bycie baristką, felietonistką, modelką, reżyserką, mechaniczką, urzędniczką”, a za chwilę: „nie walczymy o uznanie pracy seksualnej „karierą roku” albo „jednym z pięciu najlepszych zawodów, które można wykonywać po stosunkach międzynarodowych”. To sprzeczność, która potwierdza raczej moją, niż autorki, tezę. Bo z wywodu tego wynika, że jest to zawód taki sam jak inne wymienione w tekście, ale z jakiegoś powodu „karierą roku” nie będzie i wcale o to nie zabiegamy. Zatem jest to zawód „szczególny”, a my walczymy o upodmiotowienie go. A taki wniosek oznacza, że tak naprawdę się zgadzamy.
Mam wrażenie, że nasze teksty mówią o tym samym, autorka jednak pragnie na siłę przesuwać punkt ciężkości i sugerować mi moralizatorskie zapędy. Ze wszystkich wymienionych wyżej powodów polemikę tę uważam w dużej mierze za chybioną.
Ps. Bardzo efektowny, choć niebezpieczny zarazem jest tytuł polemiki – „Tak dla sexworkerek, nie dla zwykłych kurew, czyli ciąg dalszy wojny na słowo między pracownicami a dziennikarkami”. Chciałabym zaznaczyć, że ja nie prowadzę wojny ani z pracownicami, ani z dziennikarkami, ani w ogóle żadnej wojny. Unikam tego słowa jak ognia, podobnie jak słowa „masakra” (takie osobiste przewrażliwienie), nie chcę być osadzana w takim kontekście. Widzę tu chęć niezdrowego podkręcania sporu pomiędzy autorkami, których teksty sytuują się w lewicowym dyskursie i to w dodatku dosyć blisko.