Lansowana obecnie przez PiS doktryna nowego Międzymorza nie jest koncepcją oryginalną. Co gorsza, ta godnościowa polityka kolejnego polskiego powstania, tym razem „z kolan” w relacjach z Niemcami, to germański format. Spolszczony jedynie, jak telewizyjny serial.
Pierwsze europejskie „Międzymorze” narodziło się w XIX wieku. W jeszcze nie zjednoczonych przez kanclerza Bismarcka Niemczech. Miało wielu ideowych ojców: na przykład Fredricha Lista, przekonującego, że bogactwo narodu i jego obywateli, najszybciej mnoży się dzięki aktywności gospodarczej państwa. Uzależniającego słabsze państwa od siebie. Skoro Niemcy przegrały wyścig w zdobywaniu azjatyckich i afrykańskich kolonii i rabowaniu ich, pozostała do uzależnienia jedynie Europa Środkowo-Wschodnia.
– Niemcy powinny przejąć spadek polityczno-kulturowy po Imperium Rzymskim – przekonywał polityczny wizjoner Paul Anton de Lagarde – aby mogły panować w sercu Europy, tej od morza do morza. Aby obcy kulturowo Niemcom nie przeszkadzali, de Lagarde zaproponował usunięcie z nowego Imperium ludzi gorszego sortu. Na początku Żydów – zbiorowo na Madagaskar.
Uporządkowaną koncepcję i samo pojęcie „Mitteleuropa” rozpropagował w 1915 roku w książce pod takim tytułem lider Niemieckiej Partii Demokratycznej Frederich Naumann. Wierzył, że integracja Niemiec z ówczesnymi Austrio-Węgrami i mniejszymi państwami Europy od Morza Północnego , Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne, stworzy optymalny dla Niemiec polityczno-gospodarczy byt europejski. Widział w nim też odrodzone państwo polskie jako rolnicze zaplecze dla przodującej innowacyjnie gospodarki niemieckiej.
Naumannowska „Mitteleuropa” nie powstała, bo niemieccy rządzący nie chcieli wtedy czekać na postulowaną przez Naumanna dominację niemieckiej gospodarki. Postawili na przyspieszenie biegu dziejów i popędzające bieg walory niemieckich armii. Obaj, i kajzer Wilhelm II, i jego następca kanclerz Adolf Hitler, przegrali swe światowe wojny, znacznie opóźniając wzrost niemieckiego bogactwa.
Ale do trzech razy sztuka.
Zresztą przymusowo zdemilitaryzowane i zdemokratyzowane Niemcy nie miały wyjścia. Musiały postawić na siłę swej gospodarki i integrację ekonomiczną. Teraz Unia Europejska sięga swymi granicami do czterech mórz, a prymat niemieckiej gospodarki w UE budzi zawiść konkurujących z nią Francuzów i Brytyjczyków . No i nienawiść zwasalizowanych Greków.
Polski format „Mitteleuropy”, zwany u nas „Międzymorzem”, powstał już w pierwszej połowie zeszłego wieku. Najpierw Józef Piłsudski próbował stworzyć regionalny sojusz państw środkowej Europy, zagrożonych ekspansją Związku Radzieckiego. Nie udało się, bo sprzeczność ich bieżących interesów przeważyła nad strachem przed bolszewicką Moskwą. Po śmierci marszałka Piłsudskiego, pułkownik – minister spraw zagranicznych Józef Beck próbował zmontować mniejszy, regionalny sojusz „Trzeciej Europy”. Czyli Polski, Węgier i Rumunii. We wrześniu 1939 roku okazało się, że minister Beck może liczyć jedynie na wsparcie Rumunii. I to ograniczone do zapewnienia jemu i innym uchodźcom wojennym z Polski dobrych warunków w obozach dla internowanych.
I gdyby nie brytyjsko-francuski alians antyniemiecki i wola premiera Churchilla, by prowadzić wojnę z Niemcami, to Polska pewnie wylądowałaby na dłużej w „Międzymorzu”, ale pisanym jako „Mitteleuropa”.
Przez ostatnie dwadzieścia lat Polska coraz bardziej zbliżała się do najnowszego modelu niemieckiego „Międzymorza”, a po akcesji w 2004 roku do Unii Europejskiej, urosła gospodarczo niczym pączek w maśle. Ale, jak teraz prezes Kaczyński głosi, rosła niegodnie. Wbrew honorowi prawdziwego polskiego patrioty. Rosła jedynie jako kooperant rosnącej gospodarki niemieckiej. Dawca taniej siły roboczej i podwykonawca. Producent żywności i surowców mineralnych. I jako rynek dla przetworzonych, niemieckich towarów.
Do tego rosła też jako kraj buforowy, osłaniający Niemcy przed konfrontacyjną Rosją. Co pozwalało państwu niemieckiemu oszczędzać na zbrojeniach i dzięki temu rozwijać swe innowacyjne, proeksportowe gałęzie gospodarki.
Dla bezideowej, hedonistycznej ekipy Donalda Tuska, rola Polski jako niemieckiego kooperanta i coroczny nasz kilkuprocentowy wzrost PKB, oparty przede wszystkim na wzroście konsumpcji wewnętrznej, był synonimem pasma sukcesów i przedsionkiem wyczekiwanego raju.
Według patriotów gospodarczych, grupujących się wokół wicepremiera Mateusza Morawieckiego, grozi to rychłą „pułapką średniego rozwoju”, czyli zrobieniem z Polski chronicznej, drugorzędnej gospodarki w Unii Europejskiej.
Dla bezideowej i hedonistycznej ekipy Tuska rola trzeciego, najsłabszego kąta w Trójkącie Weimarskim, była satysfakcjonująca ambicjonalnie. Bo przecież i tak Warszawa plasowała się w pierwszej, europejskiej trójce. Na przysłowiowym pudle. Choć wszyscy widzieli, że strategiczne kierunki polityki europejskiej ustala się na linii Berlin – Paryż, a potem pani kanclerz rozdziela zadania rządzącym państwami UE.
Ambitnemu ideowo prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu rola trzeciego wiceprezesa nie wystarcza. Skoro nie może być prezesem wszystkich prezesów w Unii Europejskiej, to pragnie wykroić z niej swoje królestwo. Być przynajmniej prezesem prezesów jakiegoś środkowoeuropejskiego Międzymorza w UE. Drugiej Europy poszkodowanej przez układ Pierwszej.
Koncepcyjnie przynajmniej.
Prezes Jarosław Kaczyński na pewno wie, że prezes Jarosław Kaczyński nie ma szans być prezesem prezesów nawet Drugiej Europy, a Polska nie ma szans by być liderem Środkowoeuropejskiego Międzymorza. Wie, że Kaczyński nie ma osobistego uroku, wystarczającej znajomości języków obcych i międzynarodowego autorytetu, aby takim liderem zostać. Wie, że Polska ma nadal za słabą gospodarkę i potencjał, aby coś mniejszym sąsiadom zaoferować.
Za to Polacy mają olbrzymie pokłady rusofobii i kabotyńskie poczucie swej „pańskości”. Bycia arystokracją wśród sąsiednich narodów. Cygańskich Rumunów, bułgarskich pastuchów, ukraińskich nierobów, słowackich wieśniaków i czeskich piwnych obiboków. Jedynie Węgrzy są u nas szanowani, ale nie wiadomo za co, bo mówią niezrozumiałym językiem.
Polska nie ma szans na przywództwo tego środowo europejskiego regionu, bo inne państwa też pragną mu przewodzić. Bułgaria też była kiedyś Wielką Bułgarią, podobnie jak Rumunia była „Mare”, jak kiedyś były wielkie Węgry i Czechy. Wszystkie mają lokalne, sprzeczne z Polską interesy. Słowacja i Węgry są konkurentami Polski w pozyskiwaniu zagranicznych inwestycji w sektorze motoryzacyjnym. Węgry, Czechy i Słowacja są zwolennikami prorosyjskiej polityki Unii Europejskiej, a Polska z antyrosyjskości czyni filar swojej i unijnej polityki. Polska chce rozszerzenia NATO na wschód i baz NATO na swoim terytorium, pozostałe państwa, poza Rumunią, są temu przeciwne.
Powstanie za to „Międzymorze” na użytek krajowy, wewnętrzny. Dla mobilizowania i utrzymania wyborców PiS. Dla neutralizowania wrogiej brukselskiej krytyki rządów PiS polską wizją lepszej Europy. Dla uzasadniania nowych podatków, przeznaczonych na nasze „Międzymorze”, zwłaszcza tych nakładanych na firmy z wrogich regionów Europy i świata.
Kaczyński i Morawiecki doskonale wiedzą, że Polska jest za słaba gospodarczo na posiadanie swojego „Międzymorza”. Ale nie musi go mieć od razu. Wizja Europy prawej i sprawiedliwej pod Warszawy przewodem będzie dopingować Polaków do pracy i wysiłku fiskalnego na taki szczytny cel.
I tak to powrócimy do II Rzeczpospolitej, gdzie społeczeństwo składało się na misję tworzenia polskich kolonii w Afryce. Bezskutecznie. I ze składek rozmarzonego imperialnie społeczeństwa zbudowano okręt podwodny ORP „Orzeł”. Co prawda za duży, nie nadający się do działań na Bałtyku. Ale kultowy, bo zatopiony w nieznanych okolicznościach.
Ps. Pomimo wyżej wymienionych sprzeczności, Polska już została przywódcą Europy Środkowo-Wschodniej. Ale nie w formacie Unii Europejskiej, tylko chińskim.
Podczas wizyty chińskiego premiera Wen Jiabao w kwietniu 2012 roku w Warszawie podpisano porozumienie z przywódcami szesnastu państw Europy, od Tallinna po Tiranę. O stworzeniu Grupy 16 +1. Grupy państw z UE i bałkańskich, posiadających „strategiczne” stosunki gospodarcze z Chinami. Chińczycy docenili rozmiar i liczebność Polski. Uczynili z Warszawy polityczna stolicę swej „Szesnastki”. Bogate Chiny obiecały państwom „Szesnastki” kredytowane przez siebie inwestycje, unowocześniające im energetykę, transport drogowy, kolejowy i morski. Państwa europejskiej „Szesnastki” spłacać je będą produktami rolno-spożywczymi i surowcami mineralnymi. Bo tego dzisiejsze Chiny od nas potrzebują.