Gigantyczny wysiłek greckich związków zawodowych i całego społeczeństwa przyniósł największy od pięciu lat strajk i masowe mobilizacje w całym kraju. Niestety plan destrukcji dalej realizuje się w całym regionie.
Relacje ze strajku generalnego w Grecji są niezwykle inspirujące. Niestety, wciąż brak jest jakichkolwiek perspektyw na realne zmiany, którym mobilizacja ta miałaby dać początek. Powtarza się historia sprzed pięciu lat, gdy strajki generalne organizowane były niemal cyklicznie i towarzyszyły im masowe, niekiedy obfitujące w przemoc manifestacje uliczne. W swej ekastazie – tak wówczas jak i teraz – lewicy umknęło niestety ważne pytanie „co dalej?”. Tymczasem warto je postawić i spróbować spojrzeć na grecką sytuację w nieco szerszym kontekście.
Wygląda teraz na to, że czwarty lutego nie minie bez echa. Zostanie zapewne osiągnięty jednorazowy, doraźny cel w postaci chwilowego zatrzymania procedury legislacyjnej nowelizującej prawo dotyczące systemu podatkowego i emerytalno-ubezpieczeniowego. To właśnie drastyczne podwyżki obciążeń w tych dziedzinach stały się zarzewiem rozpoczętego przed kilkoma dniami protestu rolników oraz czwartkowego strajku generalnego. Dodać jednak należy, że tłem obecnych protestów jest nie tylko frustracja i rozgoryczenie związane z katastrofalnymi skutkami dotychczasowych „pakietów pomocowych”, ale też zeszłoroczna wolta przywództwa SYRIZ-y. Tsipras, przechodząc ostatecznie na stronę kapitału, przepoczwarzył się z ostatniej nadziei greckiego społeczeństwa w mistrza ceremonii pogrzebowej.
Swoistego komizmu dodaje tym tragicznym okolicznościom postawa wielu liderów rządzącej partii. Poszczególni funkcjonariusze SYRIZ-y zachęcali do wzięcia udziału w czwartkowych demonstracjach oraz do przyłączenia się do strajku generalnego. W sposób nieco bardziej ostrożny, ale jednak dość oczywisty, apelowała o to również rzeczniczka rządu, a jeszcze kilka tygodni temu podobne wezwania czynił sam naczelny egzekutor obecnego pakietu „reform”, Alexis Tsipras. Mamy więc do czynienia z polityczną schizofrenią, przy której Marian Krzaklewski wzywający 16 lat temu do protestów przeciw sterowanemu przez siebie rządowi, wydaje się stosunkowo poważnym politykiem.
Tsipras nie zyska niczego. Nie uratuje swojego wizerunku, nie zagrozi też niczym Eurogrupie. Dla nikogo nie będzie, w swym kiwaniu palcem, wiarygodny. Ci którzy zagłosowali ponownie na SYRIZ-ę w ubiegłym roku uczynili to w odruchu naiwności, spodziewając się zapewne, iż stronnictwo to okaże się, mimo wszystko, zakładnikiem własnych socjaldemokratycznych frazesów i że brutalna dewastacja Grecji będzie choćby odrobinę mniejsza niż za prawicowej Nowej Demokracji. Oczywiście, ten scenariusz nie miał prawa się ziścić.
Pewną nadzieję myślącej lewicy wzbudzał jeszcze słynny plan Varoufakisa, którym ów, jeszcze jako minister finansów, próbował wykiwać Troikę. Miało to miejsce dosłownie na kilka dni przed zdradą Tsiprasa. Projekt ten zakładał zrzeszenie wszystkich państwowych zakładów produkcyjnych i usługowych, które przetrwały szaleńczą prywatyzację, w jeden holding, zaciągnięcie kredytu żyrowanego prognozą dywidendy, szybkie wykupienie części akcji od kluczowych inwestorów poszczególnych firm i rozrysowanie planu gospodarczego. Varoufakisowi udało się nawet przekonać ekonomicznych katów Grecji, iż działania te mają docelowo posłużyć prywatyzacji wszystkich tych przedsiębiorstw. Można jednak, zważywszy na późniejsze komentarze przypuszczać, że był to blef. Gdyby udało się ten plan wdrożyć, wówczas perspektywa wypowiedzenia dalszej spłaty długów i budowy nowej gospodarki stałaby się zgoła realna. Kto ostatecznie rozmontował zabieg Varoufakisa nie wiadomo. Według części greckiej lewicy odpowiedzialność za to ponosi sam Tsipras.
Nie ma to już dziś, niestety, żadnego znaczenia. Warto jednak odnotować, że działania, które zostały podjęte wobec Grecji to coś więcej niż tylko ratunek niemieckich banków czy amerykańskich konsorcjów, które ubezpieczyły wszystkie te śliskie kredyty. Zachodni walec jeździ po całym Półwyspie Bałkańskim od upadku Muru Berlińskiego. Wojna w Bośni, agresja NATO na resztki Jugosławii, spustoszenie Bułgarii i cały ten spektakl ożywiania kaplanowskich „bałkańskich demonów” wcale nie zakończył się wraz z utworzeniem takich bytów jak Kosowo czy Czarnogóra.
Grecka tragedia jest niczym innym jak kolejnym aktem sztuki, której sceną jest cały region. Tym samym były całkiem wszak niedawne niepokoje w Macedonii czy paniczne, zakończone ostatecznie sukcesem, próby zablokowania projektu Gazociągu Południowego. W takich właśnie kategoriach postrzegać też należy kuriozalne zaproszenie do NATO Czarnogóry z jej 1950 żołnierzami.
Scenariusz realizowany w tej chwili w Grecji jest podrozdziałem większej całości, a mianowicie rekolonizacji Bałkanów przez Zachód za pomocą Unii Europejskiej. Najpierw projekt ten został w pełni przeprowadzony w Bułgarii i częściowo w Rumunii, a teraz na tę ścieżkę wprowadzono właśnie Grecję. Są to działania obliczone na strukturalną likwidację tych państw.
Blietzkrieg ten najszybciej spełnił się właśnie w Bułgarii. Państwo abdykowało ze swych funkcji we wszystkich obszarach. Kraj przekształcono w pustynię biedy, z trzema-czterema koślawo działającymi ośrodkami miejskimi, zaś lokalny kompradorski reżim UE dokarmia okruchami w postaci „funduszy unijnych”. Zarówno nimi, jak i całą gospodarką rządzą tymczasem oligarchiczno-mafijne koła wieszające się, w zależności od nastrojów, klamki tej czy innej ambasady. Na cele swych pielgrzymek funkcjonariusze tych środowisk najchętniej wybierają rosyjską, amerykańską lub turecką. Tkanka społeczna została całkowicie zniszczona, ponad 1/5 społeczeństwa ewakuowała się z kraju od początku tzw. transformacji. Króluje kompletny analfabetyzm socjalny i polityczny, kulturowa degradacja i bieda.
Aby wprowadzić na tę ścieżkę Bułgarię wystarczyła zasadniczo likwidacja ZSRR, tj. metropolii, która była dla rządzących punktem odniesienia oraz inspiracją do najważniejszych działań. Z Grecją nie mogło pójść tak łatwo z wielu powodów; dość wspomnieć choćby tradycje historyczne. Nawet dzisiejszy strajk jest kolejnym dowodem na to, że społeczeństwo tamtejsze nie pozwoli się złamać tak łatwo. Niemniej, pomyślny z punktu UE i całego Zachodu finał jest bliski. Paraliż ekonomiczny już doprowadził do gigantycznej socjalnej zapaści. Choćby spacer po Atenach daje człowiekowi przerażający posmak efektów prowadzonej wobec tego kraju polityki. Powszechna, widoczna na pierwszy rzut oka, dewastacja, chuligaństwo i bieda, to symptomy niczego innego jak właśnie „bułgarskiej drogi”. W końcu uda się to zapewne i tam. Na swoistą ironię zakrawa fakt, iż w Grecji żyrantem tych zmian jest SYRIZA, a w Bułgarii, na początku transformacji, rolę tę przyjęła na siebie była Bułgarska Partia Komunistyczna, zaś w Rumunii Securitate. Historia powtarza się jako farsa.
Przy jednoczesnej rujnacji tych krajów UE czyni za to wyraźne ukłony w stronę Turcji. Całkiem niedawno Komisja Europejska wręczyła władzom w Ankarze niewiarygodną łapówkę w wysokości aż trzech mld euro. Wszystko to pod pretekstem pogłębienia współpracy w ramach powstrzymywania napływu uchodźców z Bliskiego Wschodu na Stary Kontynent. Zainkasowawszy szmal Erdoğan i Davutoğlu uszczelnili nieco swoje granice, z pewnością nie bez kontrolnej rozmowy z Waszyngtonem co do przepustowości, którą mają pozostawić. Co do tego, na co dokładnie Ankara przeznaczy ten finansowy zastrzyk nie można być pewnym, ale plotka jakoby turecka armia była przygotowywana do inwazji na Syrię nabiera w tym kontekście jeszcze bardziej mrocznego wymiaru.
Konkluzje nasuwają się dwie. Z jednej strony grecka tragedia, wpisana w kontekst unijnej polityki demolowania Bałkanów, wyraźnie pokazuje, że tzw. Europa do dziś nie wyskoczyła ze swoich krótkich spodenek i przy odpowiedniej presji ukłoni się przed amerykańskimi patronami oraz podejmie działania ewidentnie szkodliwe dla niej samej. Z drugiej zaś konwulsje greckiego społeczeństwa, których nasilenie właśnie przyszło nam obserwować, w sensie politycznej jakości przypominają bułgarską falę protestów rozpoczętą w 2012 r. Zmierzają one, niestety, donikąd.
Bardzo trafnie podsumował to bułgarski analityk, prawnik i socjolog Iwo Hristow: „w polityce jest kilka reguł, od których nie ma żadnych odstępstw. Jedna z nich brzmi – jeśli nie wiesz dokąd zmierzasz, to z pewnością trafisz dokładnie tam, gdzie absolutnie nie chciałeś skończyć”.
[crp]