Zyski od kapitału rosną, podczas gdy dla większości płace, dochody z pracy, maleją.
To powoduje rozwarstwienie majątkowe, nierówny podział bogactwa, który zbliża się już do poziomu z XIX wieku. Ta wiedza jest już powszechnie dostępna, ale większość ludzi nie przyjmuje tego do wiadomości, ponieważ są obiektem nieustannej propagandy, organizowanej przez właścicieli kapitału. Dlatego tak wiele osób obiektywnie zainteresowanych zmianą systemu zabiera głos w jego obronie. Zamiast katorgi, plutonów egzekucyjnych i policyjnych prześladowań, kapitał używa tzw. miękkiej władzy, soft power, czyli nieustannej perswazji. Przekonuje ludzi, że obecna, zupełnie zwyrodniała postać systemu jest jedyną możliwą i racjonalną. Przeciwnicy kapitalizmu są prezentowani jako pomyleńcy, którzy chcą większości ludzi narzucić groźna utopię. Obrońcy kapitalizmu przekonują, że ceną za równość ekonomiczną musi być polityczne zniewolenie.
W zbiorowej wyobraźni funkcjonuje tylko jeden ustrój i spójny zespół poglądów na gospodarkę – ten, który istnieje. My, socjaliści, jesteśmy dla większości utopistami, a często potencjalnymi dyktatorami. Każda postępowa społecznie reforma napotyka na krytykę, która wynika z przekonania, że kapitał jest wszechmocny i potrafi uniknąć konsekwencji działań władzy publicznej. Mówi się więc, że podniesienie podatków od firm skrupi się na klientach, których kapitał obciąży większymi kosztami. Podatki majątkowe będą bezskuteczne, bo właściciele uciekną do rajów podatkowych. A regulacje stosunków pracy spowodują wzrost bezrobocia.
Dlatego walka z systemem, wbrew dość powszechnemu przekonaniu, nie rozstrzygnie się na ulicach, tylko w umysłach ludzi. Wśród niezamożnej większości, która cierpi i przegrywa z powodu rosnącej nierówności istnieją dwie postawy. Jedna to postawa „dobrego wuja Toma”, potulnego niewolnika. Druga to postawa cynicznej akceptacji i braku wiary w możliwość zmian na lepsze. Wielu biednych i wyzyskiwanych ludzi poprawia sobie samopoczucie, broniąc bogatych przed dodatkowym opodatkowaniem i głosując na partie rządzącej oligarchii finansowej. Przynajmniej symbolicznie chcą należeć do zwycięzców. Skłonni są osobiste klęski traktować wyłącznie jako przez siebie zawinione i wierzą, że „każdy może zostać milionerem”. Wystarczy się tylko bardzo starać. Cyniczni i zrezygnowani wierzą we wszechmoc kapitału i tych na górze. I że tak już musi być, „bo taki jest nasz świat”.
Obie te postawy nie wynikają z charakteru czy naturalnych skłonności ludzi, lecz są w nich niejako „wdrukowywane” przez system oparty na edukacji rynkowej, indoktrynacji publicystycznej i perswazji stosowanej przez wszechobecne reklamy.
Trzeba dużej odwagi i samodzielności intelektualnej, by się temu wszystkiemu przeciwstawić. Zwłaszcza, że o ile istnieje bardzo pokaźna literatura pozwalająca krytycznie postrzegać zastaną rzeczywistość, o tyle teorii projektujących rzeczywistość alternatywną, opartą na zasadach humanizmu i sprawiedliwości społecznej zbyt wielu nie ma. Upadek bloku wschodniego dostarczył „ostatecznego” dowodu na bankructwo socjalistycznego marzenia ludzkości. A wszystkie wynaturzenia i błędy tamtej nieudanej próby budowy socjalizmu dostarczyły amunicji przeciwnikom przemiany społecznej. W myśl zasady, że skoro raz się nie udało, to nie warto dalej próbować.
Każdy przeciętnie rozgarnięty obserwator zauważy, że kontynuacja obecnego trendu narastającego rozwarstwienia, forsownego wzrostu nakierowanego na maksymalizację zysków niezależnie od jego społecznych i ekologicznych kosztów prowadzi do katastrofy humanitarnej i zagłady życia biologicznego na naszej planecie. Większość ludzi jednak, czując, że nie mają na to żadnego wpływu, stara się tę myśli od siebie odsuwać. Zbyt są zajęci codzienną walką o byt, by przejmować się zjawiskami, które kiedyś w przyszłości doprowadzą niechybnie do katastrofy.
Ci, którzy już zostali wyrzuceni poza nawias społeczeństwa stają się „niewidzialni”, a ci którzy jeszcze utrzymują się na powierzchni wolą myśleć, że przegrani są winni swego losu, niż uwierzyć, że mimo starań, ten los może spotkać także ich. Ten mechanizm iluzji i zaprzeczeń wspiera powszechna indoktrynacja. Myślący inaczej są odsuwani od debaty lub ośmieszani. Ważnym elementem jest też przymus ekonomiczny. Żeby zarabiać i żyć, nauczyciele, dziennikarze, a nawet naukowcy muszą gdzieś pracować, a o ich zatrudnieniu i wynagrodzeniach decyduje zwykle kapitał, czy to bezpośrednio czy też za pośrednictwem kontrolowanej przez siebie rzekomo demokratycznej władzy publicznej. Wentylem bezpieczeństwa i częściową oazą wolności niezależnej myśli pozostaje już tylko Internet, choć i tutaj podejmuje się coraz śmielsze próby cenzurowania i ograniczania swobody wypowiedzi i wymiany myśli.
Jednak narastający konflikt między globalnymi korporacjami a społeczeństwami tworzy potrzebę szukania rozwiązań globalnie i lokalnie. Pierwszą odpowiedzią jest kapitalizm narodowy, czy, jak kto woli „patriotyzm ekonomiczny”. Szybko jednak okazuje się, że w zglobalizowanym świecie nie ma on wielkich szans, a sprzeczności ekonomiczne między narodową klasą właścicieli i wyzyskiwaną większością pracowników sprawiają, że rozwiązanie narodowe niczego tak naprawdę nie załatwia. Zwłaszcza, że nie ma we współczesnym świecie wiele nadziei na łupy wojenne, którymi można by się podzielić z poddanymi, a zatem łupi się jak zwykle ludzi pracy, własnych rodaków.
Poszukiwanie modelu społeczno-gospodarczego, w którym to większość, a nie kurcząca się mniejszość byłaby beneficjentem, wymaga odrzucenia kapitalizmu. Odrzucenia jego podstawowych celów, które są sprzeczne z interesem ponad siedmiu miliardów ludzi (99 proc. ludzkości) i stanowią zagrożenie dla przetrwania życia na ziemi.
Dalszy forsowny wzrost gospodarczy, sztandarowy cel kapitalizmu, nie ma sensu z dwóch powodów. Obecnie wyprodukowano już i dalej się produkuje dość dóbr materialnych, żywności, itp. aby zaspokoić nie tylko elementarne, ale nawet te bardziej wyrafinowane potrzeby wszystkich ludzi. Dalsze wzrost spowoduje nierównowagę między ludźmi a przyrodą, która grozi szybkim wyczerpaniem i zniszczeniem tak podstawowych zasobów jak świeże powietrze, woda pitna, fauna i flora.
Zastąpienie „religii wzrostu” za wszelką cenę zrównoważonym rozwojem wymaga sprawiedliwego, racjonalnego podzielenia bogactw i zasobów między wszystkich ludzi na Ziemi. Wymaga to odejścia od zasady świętej własności prywatnej na rzecz zasady pełnego zaspokojenia potrzeb społecznych. Nie należy bowiem liczyć na to, że 1 proc. ludzkości, który zgromadził więcej bogactwa niż pozostałe 99, dozna olśnienia i dobrowolnie podzieli się tym, co zagarnął.
Dotychczas narzędziem dystrybucji dóbr była praca. Jej malejący udział w zyskach, które ona wytwarza, nie jest jedynym problemem. Równie ważne, a może nawet ważniejsze jest zmniejszanie się liczby stanowisk pracy, któremu towarzyszy przyrost naturalny. Ludzi jest coraz więcej, a pracy coraz mniej. Trzeba więc po pierwsze zacząć się sprawiedliwie dzielić pracą poprzez skrócenie jej czasu. Ale ponieważ to na krótką metę nie wystarczy, konieczne jest rozdawnictwo elementarnych dóbr niezbędnych do godnego życia pomiędzy wszystkich tych, dla których pracy nie wystarczyło.
Oczywiście te zmiany nie mieszczą się w ramach logiki rynku i maksymalizacji zysku. Zwykło się do znudzenia powtarzać, że demokracja i wolny rynek to dwa filary naszej cywilizacji. Tymczasem rynek jest iluzją, a w jego miejsce rządzi coraz bardziej monopolistyczny kapitał. Te rządy stopniowo likwidują wszelkie formy demokracji, zmuszając rządy poszczególnych państw do robienia nie tego czego chcą obywatele, lecz tego czego żądają „inwestorzy”. Czyli ogólnie rzecz biorąc spekulanci giełdowi, rentierzy, właściciele kapitału.
W tej sytuacji pozory rynku należy zastąpić powszechną demokracją i racjonalnym planowaniem gospodarczym. Plan gospodarczy uwzględniający wzrost demograficzny, dostępne zasoby i potrzeby ludności to perspektywa zupełnie realna, zważywszy, że światowe koncerny stosują je powszechnie. Niepowodzenia planowania w epoce realnego socjalizmu wynikały nie tylko z niekompetencji niedemokratycznie wyłanianych władz, ale także z braku tak potężnego narzędzia jakim są dziś nowoczesne komputery.
Zdaję sobie sprawę, że te uwagi są zawieszone w próżni, bo nie wskazałem jeszcze najważniejszego: podmiotu proponowanych zmian. Dziś jeszcze widoki na globalną akcję demokratyczną są słabe. Dlatego powinniśmy zacząć od własnego podwórka. Wciąż większość ludzi w Polsce ma pracę. Jest ona słabo wynagradzana. Wiele też pozostawia do życzenia sposób traktowania pracowników. Te 16 milionów pracowników i pracownic najemnych nie ma swojej partii. Istniejące partie odwołują się głównie do słabej liczebnie klasy średniej, a w istocie reprezentują interesy kapitału, zrzeszając głównie biznesmenów, urzędników i zawodowych polityków. A przecież podział zysków między pracę a kapitał to najważniejsza sprawa, wokół której ludzie mają interes się zrzeszać politycznie. Matematycznie rzecz biorąc partia ludzi pracy ma duże szanse na przegłosowanie nielicznych pracodawców, bankierów a nawet niechętnie do niej nastawionych przedstawicieli drobnomieszczaństwa. Chodzi tylko o to, żeby taka partia powstała. Na razie udało nam się zorganizować politycznie kilkuset pracowników w Ruchu Sprawiedliwości Społecznej. Udowodniliśmy, że ludzie pracy mogą się zajmować polityką. Jest więc już od czego zacząć.