Z nowym rokiem 2016 wkroczymy w piętnasty rok wojny z terrorem. Już można przewidywać, że będzie to rok krwawy.
George W. Bush zapowiadał po zamachach na World Trade Center, że Ameryka znajdzie i zniszczy każde światowe ognisko terroru. Barack Obama w 2013 r. już nieco skromniej mówi o „walce z ekstremistami”. Metody pozostawały te same: zbrojne interwencje, destabilizowanie wybranych krajów, wspieranie innych reżimów niezależnie od prowadzonej przez nie polityki zagranicznej, sypanie groszem na „demokratyczną opozycję”, nawet gdy okazywała się bardziej terrorystyczna niż demokratyczna. Jeśli coś się zmienia, to bilans ofiar. Jest coraz wyższy. Od 2001 r. liczba osób, które zginęły w zamachach terrorystycznych na świecie wzrosła o 4500 proc.
Znaczący odsetek ofiar przypada na kraje, do których Amerykanie zawitali z „demokratyczną” dobrą nowiną lub w których prowadzili działania związane z niesieniem demokracji u sąsiadów. W historii Iraku nie było nigdy wcześniej samobójczych ataków terrorystycznych. Po inwazji w 2003 r. stały się niemalże codziennością – zanotowano ich 1892. Trzeba również zwrócić uwagę na zamachy bardziej „konwencjonalne” – ich tylko w 2005 r. było jedenaście tysięcy. W pierwszej piątce najbardziej wyniszczanych przez terroryzm państw są jeszcze Afganistan, Pakistan, Syria i Nigeria.
To, że „wojna z terroryzmem” nijak nie przyczyniła się ani do wzrostu bezpieczeństwa i stabilności na świecie, ani nie wyeliminowała problemu fanatyków gotowych mordować siebie i innych, zauważają nawet niektórzy jej architekci. Do licznego grona analityków i aktywistów, którzy od lat obnażali hipokryzję i nieskuteczność amerykańskiej polityki, dołączają okazjonalnie nawet politycy Partii Republikańskiej, zwykle opowiadającej się za „aktywną polityką zagraniczną”. Jeden z kandydatów do startu w wyborach prezydenckich z ramienia tej partii, senator Ted Cruz, zauważył ostatnio, że Bliski Wschód był dalece bardziej stabilny przed tzw. arabską wiosną, niż obecnie, gdy dzięki amerykańskiej pomocy szaleją na nim sunniccy fundamentaliści.
To jednak tylko słowa. W nowym roku wszystko pozostanie po staremu: Waszyngton sypnie groszem na „demokratyczną syryjską opozycję”, dogada się z Turcją, Izraelem i Arabią Saudyjską, udając, że nie widzi, jak rzeczone kraje „walczą z terroryzmem”. Czasem prezydent albo ktoś z jego przybocznych wyrazi zaniepokojenie słownie lub bombardując losowo wybrane miejsce w nielubianym kraju na Bliskim Wschodzie. Ludzie będą ginąć dalej.
[crp]