Kontrast pomiędzy miejscowymi – starszymi ludźmi z prowincji, a miejską młodzieżą z marszu jest uderzający i oczywisty. Przez myśl przemyka mi frazes o “młodych wykształconych z dużych ośrodków”, tak absurdalny w tych okolicznościach.
Hajnówka wita dużym, nieczynnym dworcem kolejowym. Z Warszawy jest tylko jedno połączenie dziennie. Wokół dworca nie ma ani jednego kiosku czy sklepu, nie mówiąc o kawiarni. Idąc w stronę miasta mija się szereg zaniedbanych pawilonów, niektóre działają – światło świeci się u szewca, ale lumpeks i fryzjer straszą wyblakłymi szyldami, za brudną szybą widać mocno przykurzone sztuczne kwiaty. Budyneczki są pomazane, wszędzie podpisy, koślawe rysunki. Żadnej swastyki, napisu “white power”. Przez trzy dni chodzenia po Hajnówce nigdzie nie widzę podobnych symboli. Hajnowszczanie kibicują Jagielloni Białystok, najbardziej bodaj powiązanym z nacjonalizmem i rasizmem klubem w Polsce, obok jej nazwy na murze nie rysują jednak krzyży celtyckich. Widać “Narodowa Hajnówka”, współorganizator I Hajnowskiego Marszu Żołnierzy Wyklętych, nie jest tak prężną organizacją, za jaką pragnie uchodzić w mediach społecznościowych.
Żyjemy razem
Powiat hajnowski jest powiatem o najniższym przyroście naturalnym w Polsce, zjawisko to dotyczy też samej Hajnówki. W tej chwili mieszka tu 21 tys. ludzi, jednak liczba ta stale się zmniejsza – nowi hajnowianie się nie rodzą, starzy umierają, a młodzi uciekają.
– Z mojej klasy w liceum została jedna dziewczyna, jej matka ma tu firmę – mówi Maciek, 24 lata, mieszka w Warszawie. Jest z katolickiej rodziny, ale uczył się w liceum białoruskim. Jego mama, Anna, uczy w gimnazjum i, jak twierdzi, jej nauczycielska pensja to w Hajnówce niezłe kokosy.
– Nie dziwię się dzieciom, że wyjeżdżają. Żeby dostać pracę w urzędzie, trzeba mieć mocne plecy, dobre układy. Zakładów większość poupadała, no to gdzie iść? Do handlu albo na kelnerkę za 1000 zł? I też niewiele się tu dzieje, bardzo kiepsko jest z kulturą. Fatalny jest transport, sama pani wie pewnie, skoro tu pani pociągiem przyjechała – wzdycha.
Według spisu powszechnego z 2011 roku 26 proc. mieszkańców Hajnówki określa się jako Białorusini. Nie oddaje to jednak w żaden sposób występującego podziału, dla którego znacznie ważniejsza jest kwestia religijna niż narodowa – prawosławni stanowią ok. ¾ mieszkańców. – Na 20 dzieci w klasie troje chodzi na katechezę – mówi pani Anna. – Prawosławnych jest w mieście więcej, mają więcej stanowisk, są silniejsi. Jak się coś w mieście dzieje, to białoruskiego najczęściej. Nie dlatego, że jakoś nas jakoś dyskryminują, wykluczają, nie, są bardzo solidarni wobec siebie po prostu. U nas to – jak pani zresztą pewnie świetnie wie, jeden tylko drugiego gryzie, dokucza. A oni się potrafią zawsze ze sobą dogadać. Pytam, czy są jakieś napięcia pomiędzy katolikami a prawosławnymi. – Wie pani, w każdym mieście są jakieś napięcia. U nas są te różnice narodowe, wyznaniowe, zdarza się, że na poziomie miejskim, walki o wpływy jakieś, o pieniądze, takie napięcia się pojawiają. Ale między ludźmi nie. Ja mam wszystkie przyjaciółki prawosławne, koleżanki w szkole tak samo. I nigdy mnie nic nie spotkało niemiłego z ich strony, nigdy nie słyszałam, żeby ktoś się czuł jakoś szkalowany, źle traktowany, bo jest katolikiem. To nas tu jest mniej. Święta to się u nas obchodzi dwa razy – raz swoje, a raz się idzie do koleżanki najeść się ciasta i kawy napić.
Pani Annie nie podoba się marsz Żołnierzy Wyklętych. – Ja się nie interesuje polityką, historią. Nigdy wcześniej o “Burym” nie słyszałam. Ale nie rozumiem, po co to robić? Po co ferment siać? Przyjeżdżają do nas z innych miast te łyse chłopaki, nagle jesteśmy we wszystkich wiadomościach. Oni sobie pojadą, a my, wie pani, my tu zostajemy i musimy żyć ze sobą – mówi. Nie wierzy jednak, że może to wzbudzić realne niepokoje społeczne. – Tyle jest mieszanych małżeństw, tyle przyjaźni. Szanujemy się wzajemnie. Nie sądzę, żeby dało się nas skłócić.
Banda wyklęta
Dzień Żołnierzy Wyklętych – zbrojnych, biorących udział w walkach z UB, NKWD i milicją obywatelską po zakończeniu II wojny światowej – został uznany za święto narodowe w 2011 roku i natychmiast przechwycony przez środowiska nacjonalistyczne. W tym roku, ze względu na sympatie nacjonalistyczne nowej władzy, obchody są wyjątkowo huczne. Na sztandarach, obok Pileckiego, powiewają wizerunki Józefa “Ognia” Kurasia czy Edwarda “Żelaznego” Taraszkiewicza – bandytów, odpowiedzialnych za masowe pogromy ludności żydowskiej na Podkarpaciu i Lubelszyczyźnie. Pierwszy raz demonstracja odbywa się też w Hajnówce, gdzie czczono pamięć kapitana Romualda Rajsa, “Burego”, odpowiedzialnego za pacyfikację wsi białoruskich.
Białorusini nie mogli liczyć na ochronę nowej władzy; działania „Burego” świetnie zgrywały się bowiem z planami ZSRR i Rządu Jedności Narodowej. We władzach powiatu zasiadali wówczas niemal wyłącznie Polacy, stanowili też oni znaczną większość lokalnych struktur PPR, a Białorusini nie byli w nich dobrze widziani. PRL miał być krajem jednorodnym etnicznie, ludność białoruska była “zachęcana” do upuszczenia swoich domów; silnie związani z ziemią i miejscem zamieszkania chłopi nie chcieli jednak wyjeżdżać. Idea “Polski dla Polaków” bliska była także narodowemu podziemiu antykomunistycznemu, bezbronni wieśniacy stanowili też łatwy cel grabieży – pod koniec wojny, a także po jej zakończeniu, byli akowcy i członkowie Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, do którego należał Rajs, regularnie napadali wsie, kradnąc jedzenie, odzież i alkohol. Płonące chaty i stodoły były zbyt dobrym narzędziem mobilizującym, żeby milicja miała „Buremu” przeszkadzać. Biedna, ciężko dotknięta II wojną światową wieś białoruska doświadczała więc podwójnej opresji – zarówno nowe władze jak i walcząca z nimi partyzantka próbowała wmówić im, że jej mieszkańcy nie są u siebie.
Do największych zbrodni “Burego” doszło na przełomie stycznia i lutego 1946 r. 28 stycznia oddział Rajsa porwał ponad 30 furmanów wraz z wozami z Łozic i innych miejscowości. W ciągu kilku następnych dni doszło do pacyfikacji okalających Hajnówkę wsi – Zaleszan, Końcowizny, Szpaków, Wólki Wygonowskiej i Zań, a ci furmani, którzy nie potrafili się przeżegnać po katolicku – zostali zamordowani, część z nich zastrzelono, resztę zabito obuchami siekier. W sumie z rąk partyzantów zginęło 79 osób, w tym dzieci, kobiety i starcy. Wiele innych zostało rannych, a mieszkańcy wsi stracili cały swój dobytek i dach nad głową w środku ostrej podlaskiej zimy.
Rajs został stracony w 1949 roku po pokazowym procesie, władza ludowa, która nie była skłonna do ochrony bezbronnych chłopów, wykorzystała pacyfikację wsi do uzasadnienia kary śmierci dla Rasja. Wyrok został uchylony w 1995 r., sąd uznał wówczas, że kapitan działał w sytuacji “stanu wyższej konieczności, zmuszającego do podejmowania działań nie zawsze jednoznacznych etycznie.” Jednak w 2005 roku Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu orzekła, że pacyfikacja wsi zimą 1946 roku wypełnia znamiona ludobójstwa.
Rodzina Romualda Rajsa otrzymała w III RP odszkodowanie od państwa. Rodziny pomordowanych prawosławnych mieszkańców Zań czy Zaleszan – nigdy.
Katecheta z Narewki
Bogusław Łabędzki jest Polakiem i katolikiem, uczy religii w szkole w Narewce i jest prezesem Stowarzyszenia Historycznego im. Danuty Sendzikówny, “Inki”. “Inka” pochodziła z Narewki, była sanitariuszką, należała do Wileńskiej Brygady AK, dowodzonej przez ppor. Stanisława Wołoncieja, “Konusa”, który uwolnił ją z rąk NKWD 6 czerwca 1945 r. Była już więc w oddziale 18 czerwca, kiedy “Konus” napadł Narewkę, rabując ludność z żywności i odzieży, a rodzinę Skiepków – także z przygotowanej na wesele wódki. Ludzie “Konusa” wyprowadzili do lasu i rozstrzelali ppor. Władysława Trusiewicza i ciężko pobili jego 60-letnią matkę.
To Łabędzki zorganizował I Hajnowski Marsz Żołnierzy Wyklętych. Musi być z siebie dumny, jego inicjatywa stała się w Hajnówce wydarzeniem roku. Rozmowa na temat marszu wyświetlana jest w lokalnej telewizji kilka razy w ciągu weekendu. Katecheta występuje z Dariuszem Piontkowskim, posłem PiS, historykiem Sławomirem Iwaniukiem i Siergiuszem Niczyporukiem, którego bracia zostali pomordowani przez “Burego”. Niczyporuk ma twarz człowieka, który dużo w życiu przebywał na świeżym powietrzu. Mówi powoli, cicho, z charakterystycznym dla Podlasia zaśpiewem, z miękkim, “wileńskim” “l”. – Żyjemy w mieście wielonarodowym. Witamy się ze sobą, przychodzimy do swoich domów, żenimy się, tworzymy wspólnotę. Rany się goją. Trzeba zrobić wszystko, żeby to budować i nie można zrobić niczego, żeby to niszczyć – tłumaczy łagodnie. – Pamiętajmy, że najgorszy pokój jest lepszy niż najlepsza wojna.
Łabędzki jest odwrotnością Niczyporuka. Mówi szybko, szorstko, ma wyuczone kwestie. Unika odpowiedzi na pytania. Wyciąga jak asy z rękawa kolejne argumenty i szpile: partia Razem, która jako pierwsza zaprotestowała przeciwko marszowi, sprzeciwia się też wycince Puszczy Białowieskiej, więc wcale nie dba o interesy lokalnej wspólnoty. Dzień Żołnierzy Wyklętych obchodzi się w całej Polsce, wyrok “Burego” został uchylony w ‘95 roku. Wśród organizatorów są też osoby prawosławne. W towarzystwie Niczyporuka Łabędzki nie wspomina o głównej linii argumentacji środowisk nacjonalistycznych, według której morderstwa dokonane przez Rajsa miały charakter nie etniczny, a polityczny i były przejawem “antykomunistycznego” powstania. – Z dokumentów wówczas wytworzonych przez podziemie wynika, iż teren ten nie dość, że obcy topograficznie, do tego był nasycony elementem wrogim państwowości polskiej. Kolejne fale represji spowodowały znaczny ubytek żywiołu polskiego, stąd też rzeczywistość „drugiego Sowieta” sprzyjała raczej okupantom niż żołnierzom podziemnej armii – mówił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” w grudniu 2014 roku. Podobna jest zresztą treść publikowanego w tym samym tytule oświadczenia rodziny Rajsa i Związku Żołnierzy NSZ. “Trzeba więc wyjaśnić, iż „Bury” podejmował walkę w ramach ogólnopolskiego powstania antykomunistycznego, w której drugą stroną byli sowieci i komuniści, do których należeli zabici mieszkańcy wymienionych wsi. (…) Za sowieckiej okupacji ci sami ludzie byli współpracownikami sowieckiego kontrwywiadu wojskowego Smiersz (Smiert Szpionam) oraz NKWD ścigającego „wrogów władzy radzieckiej”.” – piszą. Przypomnijmy, że najmłodsza ofiara “Burego”, spalona żywcem w swoim domu Nadzieja Leończyk, miała 2 miesiące. Młody wiek jak na współpracę z NKWD.
Rozmawiam o radnym z panią Anną. – On jest często na “nie”. Na radzie miasta zadaje różne pytania, czasem niewygodne. Ja go nie popieram do końca, ale też cieszę się, że ktoś czasem drąży, że ktoś pyta, skąd na to pieniądze, a jak tego kogoś wybrano, dąży do transparencji. W małym mieście, gdzie jest dużo układów i układzików, taka osoba jest potrzebna – uważa. O jego działalności związanej z Żołnierzami Wyklętymi wcześniej nie słyszała, zna go tylko jako samorządowca.
Czerwona Hajnówka
Przyjeżdżam do Hajnówki na kilka godzin przed Marszem. O 12.30 pod urzędem miasta odbywa się wiec “Wieczna Pamięć Ofiarom Burego”. Jestem tam kilka minut przed, czytam tablicę informacyjną na skwerku, pod pomnikiem żubra. “W latach 1918-1939 Hajnówka była największym ośrodkiem przemysłu drzewnego. W poszukiwaniu pracy przybywała tu licznie ludność z innych terenów Polski. O ile na początku 1919 r. w miejscowości mieszkało 118 osób, to w 1939 r. ponad 17 tys. Przybysze zajmowali baraki, budowali ziemianki, “trociniaki” lub domy z drewna. Niektóre ulice miały szerokość rozłożonych ramion człowieka. Obok siebie mieszkali Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi, Romowie i Niemcy. Przybysze znajdowali zatrudnienie w zakładach przemysłowych, min.: największej w Europie fabryce chemicznej “Firmy Grodzisk”, Zakładach Drzewnych Lasów Państwowych, fabryce terpentyny “Terengenthen”, kolejkach leśnych. Relatywnie niskie zarobki, trudne warunki pracy oraz działalność agitacyjna ugrupowań lewicowych stały się przyczyną gwałtownych wystąpień robotniczych. To właśnie z powodu masowych wystąpień robotników w obronie swych praw osada zyskała miano “Czerwonej Hajnówki”.” – głosi tablica. Czytam, drapię się po głowie i zastanawiam, czy jest jakiekolwiek inne miasto, które w podobnym miejscu szczyci się swoją robotniczą historią.
Na wiecu obecnych jest kilkanaście osób, głównie mężczyzn w średnim wieku. Jak się okazuje, większość z nich stanowią lokalni działacze Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Trzymają transparenty “Bury – nie nasz bohater” i “Wieczna pamięć ofiarom Burego”. W ich imieniu wypowiada się Krzysztof Bil-Jaruzelski, jedynka Zjednoczonej Lewicy na Podlasiu. Marsz uważa za rodzaj prowokacji, podkreśla przy tym, że nie ma nic przeciwko czczeniu pamięci Żołnierzy Wyklętych, przeszkadza mu jedynie “Bury”. Wiec początkowo miał się odbyć o tej samej godzinie co marsz Łabędzkiego, jednak został przesunięty, żeby nie powodować napięć. Ma charakter symboliczny, uczestnicy chcą tylko zapalić znicze ku pamięci 79 pomordowanych przez “Burego” ofiar.
Zagaduję do innych zebranych osób, pytam o niską frewkencję. Okazuje się, że do udziału w wiecu zniechęca Bractwo Prawosławne, które radzi zostać w domu i tam modlić się za ofiary Rajsa. Pani z Białegostoku mówi, że czyta “Strajk”, niechętni początkowo uczestnicy zaczynają ze mną rozmawiać. – To jest Czerwona Hajnówka, wie pani co to znaczy? – pyta jeden z działaczy, ale nie chce wyjaśnić, co to dzisiaj oznacza. – Widzi pani, ja to pani wszystko wyjaśnię – mówi ktoś inny. – W ‘89 roku w Magdalence oni się tam dogadali ze sobą. Ale widzi pani, Magdalenka jest bardzo daleko od Hajnówki, pociągów u nas mało, różne rzeczy tu nie docierają – śmieje się. Poparcie dla Sojuszu jest w skali kraju wyjątkowo wysokie. W ostatnich wyborach Zjednoczona Lewica zdobyła 20 proc. głosów, więcej niż Prawo i Sprawiedliwość. 17 proc. partii Kaczyńskiego to i tak rekordowy wynik.
Zaczynam pytać zebranych o stosunki polsko-białoruskie. – My wszyscy jesteśmy Polakami, proszę pani, tylko niektórzy są prawosławni – tłumaczy jeden. – A gdzie tam, ja jestem z Wielkiego Księstwa Litewskiego – mówi ten od Magdalenki z przekorą.
Jakby ktoś w twarz napluł
Wiec powoli przenosi się pod kościół, gdzie ma się rozpocząć marsz. Idąc mijamy kolejne autokary, z których wysypuje się zwieziona z całej Polski patriotyczna młodzież z biało-czerwonymi opaskami na ramionach i zwiniętymi na razie transparentami. Zaczynam rozmowę ze starszym mężczyzną, Mikołajem Worończukiem. Jest z wsi Wiluki, przyjechał do Hajnówki z żoną. Rozmawia z nią używając wspaniałej, śpiewnej mowy, pomieszania polskiego, ukraińskiego i białoruskiego, po polsku mówi słabo. Trudno określić jego wiek, ma twarz ogorzałą od pracy na świeżym powietrzu i imponującą żywotność. Jego wieś spłonęła w ‘45 roku, twierdzi, że to sprawka “Burego”, jednak w rzeczywistości za pacyfikację Wiluków odpowiedzialny był sam “Łupaszka”.
Worończuk opowiada o babci, która była tzw. bieżeńcem. W czasie I wojny światowej wojska carskie przymusowo ewakuowały ludność prawosławną w głąb Rosji. Babcia wróciła po wojnie. – Kiedy oni przyszli, wie pani, zieloni z lasu – “zielonymi” nazywa wojska AK i NSW – kiedy oni przyszli, powiedzieli babci “wracaj do mateczki Rasiji”. Jakiej Rasiji? My stąd, my tu żyli! – denerwuje się. – Babcia nie mówiła po polsku, pytali: “Jak to, nie mówisz po polsku, tu była Polska 20 lat!” A ona nieuczona była, miała 4 klasy. Prawosławni nie mogli mieć nigdy więcej niż 4 klasy, kiedy się miała nauczyć? – pyta.
Po pacyfikacji Wiluków w ‘45 roku jego rodzinie zostało 1,5 m płotu, domostwo i zabudowania zostały spalone, zginęły też wszystkie zwierzęta gospodarskie. Worończuk z odrazą i bezradnością patrzy na zbierający się pod kościołem tłum. – Czy oni w ogóle wiedzą, co tu się działo? Po co oni przyjechali? Kto ich tu przywiózł? – denerwuje się. Pamięta, jak kilka lat temu spotkał na drodze rekonstruktorów na koniach, w mundurach. – Przebrani za zielonych. Jak mnie spotkali, to się śmiali i salutowali. Nic z tego nie rozumieją – mówi. Spalenie Wiluków przeżył też ojciec innego gapia; na jego oczach zabito losowo wybranego sąsiada, on przeżył, żołnierz strzelił nad jego głową i pozwolił mu uciec. – Wie pani, niech sobie świętują tych Żołnierzy Wyklętych – stwierdza jakiś młody chłopak. – Ale tego “Burego” niech zostawią w spokoju, niech nam go tu nie pokazują, bo to proszę pani nie jest w porządku.
Ktoś wspomina o Łabędzkim, przez chwilę wszyscy pomstują na katechetę. – Wie pani, jak patrzę na to co się dzieje, to czuję, jakby mi ktoś do duszy napaskudził. Może ja pójdę i im opowiem, może zapytam, co myślą o grabieżach, o morderstwach – mówi. – Nie idź, obiją – protestuje natychmiast jego żona.
– Serce boli – mówi pani Irena, elegancka starsza pani w płaszczu. Jej dziadek był jednym z zamordowanych furmanów. – Serce boli, jak patrzę na to. Jak zabrali dziadka, to babcia chodziła, szukała, 50 kilometrów zeszła, nogi odmroziła, nie znalazła. Dużo później się dowiedzieli, że dziadek nie żyje. I teraz ten, co go zabił, to bohater, rodzina dostała odszkodowanie, pomniki mu stawiają, marsze jego pamięci organizują. Jakby ktoś napluł na nas.
Wszyscy zgadzają się teoretycznie co do tego, że świętowanie 1 marca jest słuszne i że wśród tzw. żołnierzy wyklętych byli patrioci i bohaterowie; nikt otwarcie nie podważa sensu ich walki. – Niech pani też napisze koniecznie o milicjantach – mówi jednak w pewnym momencie jedna z kobiet. – To byli młodzi ludzie, uczciwi, porządni często. Tylu ich wymordowali, wie pani, serce się kraje – tłumaczy, a wszyscy kiwają głowami z aprobatą.
Raz sierpem raz młotem
Pod kościołem zebrał się już spory tłum, ok. 100-150 osób. W zebranej po drugiej stronie ulicy grupce trwa dyskusja na temat strategii postępowania – część uważa, że decyzja cerkwi była niedobra i że trzeba się przeciwstawiać, inni – że nie ma sensu zwiększać napięcia, a marsz należy zignorować. Chodzę wokół, szukając kogoś, kto miałby pozytywny stosunek do demonstracji, znajduję tylko jednego mężczyznę, który – o dziwo – ma na sobie mundur ORMO. Pytam, czy oryginalny. – Tak, bo ja jestem proszę pani, emerytowanych ormowcem. I tak, uważam, że ten marsz jest bardzo dobry i mi się on bardzo podoba – stwierdza radośnie, patrzę mu w oczy i nie jestem w stanie stwierdzić, czy mówi poważnie czy nie. Narodowcy też czują się chyba lekko oszołomieni tym zwolennikiem.
Grupa nacjonalistów rusza ostatecznie spod kościoła. Hajnowian jest w niej bardzo niewielu, Narodowa Hajnówka okazuje się liczyć ok. 5-8 osób. Znaczną większość uczestników stanowią członkowie ONR z Białegostoku i Warszawy, jest też białostocki Klub Gazety Polskiej, ze znanych twarzy widać Artura Zawiszę. Średnia wieku uczestników jest na oko o jakieś 30 lat niższa niż obserwatorów. Kontrast pomiędzy miejscowymi – starszymi ludźmi z prowincji, a miejską młodzieżą z marszu jest uderzający i oczywisty. Przez myśl przemyka mi frazes o “młodych wykształconych z dużych ośrodków”, tak absurdalny w tych okolicznościach. Marsz rozpoczyna się “Mazurkiem Dąbrowskiego”, po odśpiewaniu tłum rusza. Skandowane hasła brzmią i chyba mają brzmieć jak groźby “Bando wyklęta, Hajnówka ciebie pamięta”, “Raz sierpem raz młotem, czerwoną hołotę”, “A na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści”. Na końcu jest przemowa, odczytujący ją młody chłopak, który – jak twierdzi – sam jest prawosławny, kolejny raz tłumaczy, że “Bury” mordował tylko osoby współpracujące z NKWD.
– To są, proszę pani, faszyści – mówi przyglądający się im starszy mężczyzna. – Nazywajmy rzeczy po imieniu, to są faszyści – otwarcie wskazuje palcem przechodząca obok grupkę oenerowców, dziewczyna z opaską z mieczykiem Chrobrego na ramieniu i mocno umalowanymi ustami odwraca się i patrzy na niego z pogardą.
Marsz miał się skończyć mszą, jednak żaden z hajnowskich kościołów nie zdecydował się otworzyć Obozowi Narodowo-Radykalnemu swoich drzwi.