8 lutego od rana po internecie krążą wstrząsające zdjęcia z Cizre w południowej Turcji. Co najmniej sześćdziesiąt osób zamordowanych z zimną krwią. Sprawcy, turecka armia, właściwie wcale nie kryją się z tym „sukcesem militarnym”. Jeszcze tego samego dnia wizytę w Ankarze zapowiada pełna troski o prawa człowieka Angela Merkel.
Nie, kanclerz Niemiec nie jedzie upomnieć się o spalonych w Cizre, ani o setki Kurdów zabitych wcześniej, odkąd w lipcu ubiegłego roku Recep Tayyip Erdoğan rozpoczął przeciwko nim „operację antyterrorystyczną”. Angela Merkel nie chce powiedzieć prezydentowi Turcji, że jego kraj, jeśli naprawdę żywi europejskie aspiracje, nie może tak po prostu strzelać do obywateli. Kanclerz Niemiec chce poważnie porozmawiać o Syrii.
Może Angelę Merkel zmartwiło, że Erdoğan nie wie, jak się w sprawie Syrii zachowywać. W końcu, jeśli jest się uczestnikiem koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu, to chyba nie wypada dawać temu „państwu” zarobić, kupując od niego tanią ropę? Podobną niekonsekwencję prezydent Turcji wykazuje, najpierw płacząc nad fiaskiem rozmów pokojowych w Genewie, a potem hojnie subsydiując miłującą pokój syryjską gałąź Al-Kaidy, Front Obrony Ludności Lewantu.
Nic z tych rzeczy! Podobnie jak zamordowani Kurdowie, wszystkie te meandry polityki zagranicznej Turcji są dla Merkel całkowicie do przyjęcia. Problem leży gdzie indziej. Uściślając, problem dobija się do tureckich przejść granicznych. To kolejna fala uchodźców z Syrii. Uciekają, byle nie znaleźć się na terenie, gdzie armia syryjska walczy między innymi z podopiecznymi Erdoğana ze wspomnianego Frontu. Porzucają wszystko, co mieli, byle ratować życie. Chcą dostać się gdzieś, gdzie nie przeżyją drugi raz tego samego koszmaru. Do Europy.
I właśnie na to kanclerz Niemiec absolutnie nie może się zgodzić. Już nie ma zastanawiania się, czy może nie wyciągnąć ręki chociaż do syryjskich chrześcijan (zresztą co to za chrześcijanie, modlą się po arabsku, a kobietom zdarza się nosić chusty!). Ani jednego uchodźcy więcej! Rozmowa Merkel i Erdoğana o Syrii to właściwie monolog: Panie prezydencie, proszę tych ludzi zatrzymać. Jak tylko pan potrafi. Można zamknąć granicę, jeśli nie czuje się pan na siłach ich przyjmować. Można założyć dla nich obozy na pustyni, postawić parę namiotów, rzucić trochę jedzenia. Co będzie potem, to się zobaczy. Chce pan ich przyjąć do Turcji, ale pieniądze, które już pan dostał z Europy, to za mało? Damy więcej, proszę bardzo. Damy tyle, ile pan prezydent uważa za stosowne. Byle tylko do nas nie przyszli. Byle się skończył ten cały „kryzys uchodźczy”, tak jak nam kończą się pomysły, jak go rozwiązywać.
Pani kanclerz! Pojechała pani pod zły adres. W innej bliskowschodniej stolicy trzeba było rozmawiać o uchodźcach. Baszszar al-Asad w Damaszku z pewnością z uwagą wysłuchałby tego, co ma pani do powiedzenia. Gdyby dostał trzy miliardy euro, które Unia Europejska podarowała jego tureckiemu koledze po fachu, z pewnością dobrze by je wydał – na prawdziwą walkę z terrorystami. Państwo Islamskie, Front Obrony Ludności Lewantu, Armia Islamu, Armia Dżihadu, kilkanaście mniejszych organizacji – jest ich trochę, z dnia na dzień nie padną, będą przy tym z pewnością ofiary, ale każdy sukces w walce z nimi przybliża dzień, w którym Syryjczycy nie będą w desperacji uciekać do Europy. Pamięta pani? Nie uciekali, dopóki nie rozszalała się na dobre wojna domowa.
Nie chce pani kanclerz wesprzeć prezydenta Syrii, bo to przecież nie prezydent, tylko dyktator. Ostatnia fala uchodźców to jego wina; zerwała się po bombardowaniach zorganizowanych przez jego rosyjskich przyjaciół. Zresztą i wcześniej nie było lepiej. Jak mogłaby pani pomóc komuś, kto ryzykuje życiem własnych obywateli? To przecież oburzające, chcieć wygrać wojnę. To skandal, chcieć powstrzymać fundamentalistów islamskich, odbić z ich rąk okupowane miasta i przepędzić ich ze swoich granic. Baszszar al-Asad nie rozumie, że tak naprawdę powinien się poddać, osądzić, a na koniec najlepiej powiesić. To sprawdzona recepta na to, by zapanował spokój, porządek i powszechne szczęście.
Ale zaraz… jak to było z tymi Kurdami? Czy miasta, w których żyją od wieków, nie są ostrzeliwane przez ciężką artylerię wojsk tureckich? Czy strzelają do nich obce armie, czy może jednak ich własny rząd? Mówiła pani, pani kanclerz, że widok bombardowanego Aleppo panią przeraził. Zniszczone Silvan, Cizre, Diyarbakır, zrównane z ziemią kurdyjskie wsie prezentują się pewnie w pani oczach mniej wstrząsająco. W sumie może i tak, Aleppo po trzech latach walki między różnymi odłamami fundamentalistów to właściwie wielkie gruzowisko. Miasta Kurdów, niszczone dopiero od kilku miesięcy, mają jeszcze jakieś szanse przetrwania. Gdyby tylko przekonać do tego prezydenta Erdoğana!
Nie! – usłyszelibyśmy w odpowiedzi – to nie tak. Tylko na pierwszy rzut oka wydaje się, że każda śmierć to tragedia. Inna jest sytuacja Kurdów, inna – Syryjczyków. To są skomplikowane problemy. Trzeba w nich uwzględniać różne interesy. Na przykład interes prezydenta Erdoğana. O tym, że zasłużył na zastrzyk gotówki, dyskutować nawet nie warto. Nie warto też odnieść się krytycznie do jego niedawnych sugestii, że mógłby wejść do Syrii razem ze swoją armią. W końcu gdyby Baszszar al-Asad jednak nie zechciał się powiesić, to też jest niezły sposób na zaprowadzenie pokoju, porządku i prosperity. Może nie wszyscy Syryjczycy by tych wspaniałych czasów dożyli, ale w końcu wojna ma swoje prawa, czasem wymogi chwili bywają okrutne, pewnie kilka miejsc trzeba by było zbombardować, a nie można mieć pretensji o to, że bomby tak samo spadają na pozycje terrorystów i na zwykłe domy…
Zatem co wolno Erdoğanowi, to nie al-Asadowi? Nie chodzi o takie same dla wszystkich, przyrodzone i niezbywalne prawa człowieka? To po co było ronić łzy czy opowiadać na prawo i lewo o „europejskich wartościach”? Jest w ogóle coś takiego jak te „europejskie wartości”? Czy została tylko wartość euro, które w zależności od potrzeb wysyła się do jednego dyktatora, odmawiając innemu?
[crp]