Gdy nie ma się niczego sensownego do powiedzenia na temat tego, co dzieje się Polsce czy na świecie, najlepiej postraszyć PiS-em i Rosją jednocześnie.
Lewica nie ma w Polsce żadnej podmiotowości. Drugi mandat SLD (2001-2005) był dla niej jak amerykańskie bombardowania napalmem w Wietnamie. Co żywe – spłonęło, a ziemia zieje ugorem do dziś. Teraz każdy może z tego politycznego szrotu wyszarpnąć coś dla siebie i wycierać sobie lewicą twarz. Przykre to i żałosne, ale niestety prawdziwe. Dzięki tym czarownym okolicznościom i Palikot, i Miller, i Zandberg mogą nazywać się lewicą. Określać się tak mogą również umiarkowani wielbiciele Korwin-Mikkego w stylu Dariusza Szczotkowskiego, albo rozmaite narodowo-protekcjonistyczne platformy z gniewnie wołające o socjal. Sytuacja ze standardowo żenującej przepoczwarza się w potężny facepalm, gdy któryś z tych bytów zechce nagle błysnąć i uwiarygodnić się, jako lewica ma się rozumieć, ponad innymi. Dzieje się tak nie dlatego, że lewica jako taka nie mogłaby być wiarygodna, ale ze względu na to, że stan taki próbuje osiągnąć, pogłębiając zasadniczą patologię w jaką jest w Polsce uwikłana, tj. poszukuje wzmocnienia własnej tożsamości poprzez skuteczniejsze dopasowanie się do oczekiwań prawicowych hegemonów, u klamki których ta czy inna organizacja wisi.
Jak bardzo daleki od zamierzonego efekt można w ten sposób osiągnąć, zademonstrował nam ostatnio Sławomir Sierakowski, mentor środowiska Krytyki Politycznej. Nie pierwszy to raz, ma się rozumieć. Niemniej, gdy ta czy inna lewica w swej atencyjnej prostytucji i oczekiwaniu na błogosławieństwo prawicy, dopuszcza się czegoś więcej niż zwykłych inercyjnych działań, warto to odnotować. Jest to bowiem kolejny krok wstecz, albo, w najlepszym razie, laboratoryjny przykład kompletnego niezrozumienia rzeczywistości, którą wykłada się w stylu ex cathedra Mihnica.
W swoim felietonie pt. „Nu, Kaczyński, maładiec!” opublikowanym na stronie internetowej Krytyki Politycznej oraz w tygodniu „Polityka”, Sierakowski przeprowadza najbardziej zakłamaną i opaczną dekonstrukcję Prawa i Sprawiedliwości z jaką kiedykolwiek przyszło mi się zetknąć w ramach agit-propu „Gazety Wyborczej” i jej akolitów. Poziom fałszu jest tak wysoki, że każde niemal zadnie, łącznie z samym tytułem, można wykorzystać do marketingowo-lingwistycznych analiz w zakresie budowy wielopoziomowych manipulacji.
Już sam tytuł jest dostatecznie sugestywny i zwiastuje obłąkańczą narrację. Nie pomyli się nic a nic ten, kto zachichocze z niedowierzaniem i palnie dłonią w czoło, nieśmiało dopytując się czy aby nie chodzi o propagandową akrobację polegającą na dyskretnym rozciągnięciu rusofobicznego dyskursu „GW” na Prawo i Sprawiedliwość.
Swoją główną tezę, jakoby PiS było moskiewską agenturą polityczną, Sierakowski uzasadnia w sposób niezwykły. W argumentacji przedstawionej przez autora widać tak rozliczne inspiracje i intelektualno-ideowy szpagat, że miejscami trudno zorientować się, czy Sierakowski sunie jeszcze Wojciechem Maziarskim czy już Grzegorzem Braunem. Subtelną umiejętność żonglowania prawicowymi bon motami i kliszami propagandowymi autor opanował w niezwykle wysokim stopniu; jest ona dokładnie odwrotnie proporcjonalna do jakiejkolwiek wartości poznawczej tekstu.
Mamy w felietonie Sierakowskiego rozważania o demokracjach liberalnych i nieliberalnych oraz ich stronnictwach, zrównanie Fico, Orbana i Kaczyńskiego, wskazanie na tradycyjną historycznie obecność prorosyjskiej partii w polskiej polityce, dziwaczne analogie pomiędzy działaniami rządu Victora Ponty (Rumunia) i Beaty Szydło, a klamrę spina pytanie „czy Jarosław Kaczyński mógłby działać w interesie Rosji?”. Odpowiedź znajduje się kilka akapitów niżej: „PiS jest dziś rosyjską partią w Polsce”. Jest też trochę swojskiego antykomunizmu, pomstowanie na „postkomunistyczną” kulturę, której PiS hołduje, a wszystko to skwitowane westchnieniem z powodu faktycznego braku, w mniemaniu Sierakowskiego, prawdziwie rusofobicznego kierunku w priwiślańskiej polityce który to, jak można się domyślać, reprezentuje ten drugi obóz prawicy, któremu autor raczy się wysługiwać.
Tekst Sierakowskiego jest rzeczywiście fascynujący, gdyż niemal każde zdanie jest albo wielokrotnym poświadczeniem nieprawdy, albo dość przemyślnym zlepkiem półprawd, fantazmatów i klisz, które wrzucone do jednego zbioru mają tworzyć jakiś wspólny kontekst. Nie sposób oczywiście rozprawić się ze wszystkimi fałszerstwami, czy w ogóle podążyć za galopem obłędu, który jest „analityczną” osią artykułu. Trzeba jednak, dla wszystkich tych, którzy poszukują jakiejś lewicowej interpretacji i odpowiedzi na najważniejsze pytania, wskazać przynajmniej na sprawy zasadnicze.
Prawo i Sprawiedliwość jest, owszem, dość tradycyjnym zjawiskiem na polskiej scenie politycznej. Człowiekowi przytomnemu i polityczne kompetentnemu nie jest jednak potrzebna ani Rosja, ani Niemcy do tego, by wytłumaczyć kadrowo-organizacyjne roszady na polskiej prawicy. Sierakowski zaś demonstruje polityczne cebulactwo; definiuje rzeczywistość, używając narodowych fobii jako najważniejszej dźwigni.
PiS nie przepoczwarzył się w żadne agenturalne stronnictwo, by wypełnić jakąś historyczną lukę. Brutalny marsz przez instytucje Kaczyńskiego i Szydło nie jest też wynikiem żadnej moskiewskiej inspiracji. Sierakowski popełnia fundamentalny błąd myląc przyczyny z symptomami. Zachowanie kierownictwa PiS jest niczym innym jak wynikiem drastycznego rozłamu w łonie polskiej prawicy. W tym sensie, rzeczywiście, jest to spektakularne zwieńczenie festiwalu prawicowych waśni, który rozpoczął się tuż po „obaleniu komuny” i nabrał rozpędu po słynnym „lewym czerwcowym”. Ćwierć wieku później, po ostatecznym wyeliminowaniu tzw. obozu postkomunistycznego (czy ktoś jeszcze pamięta ten dyżurny frazeologizm?) nadszedł czas rozbratu.
PiS chwyta, co może i barykaduje się w poszczególnych twierdzach. Nie dlatego, że chce wspierać Putina, czy ze względów geopolitycznych, tylko po prostu chce rządzić. Wie przy tym, że PO, „GW”, TVN i inne elementy, tworzące korporację kierowaną przez św. Adama Opozycjonistę trzeba wytępić jak najszybciej, gdyż obóz ten ma siłę i sprawność szarańczy.
Faktem jest jednak, iż rządy PiS są dla kręgów władzy w Federacji Rosyjskiej zbliżonych do Putina bardziej sprzyjające niż samowładztwo Tuska czy Kopacz. Tożsamość obozu klerykalno-nacjonalistycznego w większej mierze opiera się na syntetycznych konstrukcjach jaskrawych fundamentalistycznych wartości zanurzonych w transie pustych emocji. Dzięki temu czynniki zewnętrzne takie jak Kreml czy Berlin/Bruksela, zainteresowane aktywną polityczną interferencją w Warszawie, mogą swoje zamierzenia realizować z większa łatwością. Wystarczy choćby marginalne napomknienie o wiadomym wraku czy amerykańskiej obecności militarnej w Polsce gdzieś w rosyjskiej przestrzeni publicznej, a nasze centralne władze bulgoczą niczym czajnik. Dość więc dostroić własny przekaz medialny, a już można osiągać strategiczne cele w Polsce. Na Zachodzie zaś wystarczy wywiad z ministrem Waszczykowskim, aby dać asumpt do kolejnej fali masowej (uzasadnionej) krytyki PiS, albo jakaś satyryczna instalacja ukazująca „Polskę pod butem Kaczyńskiego” w Duesseldorfie i już biją zjednoczone serca narodu, mediów i władzy w świętym oburzeniu. Do tego gromiący nowe polskie władze Martin Schulz ubrany w rolę swoistego Reichskomisarza i już mieszamy w Polsce niczym szaman w tobołku. Wszystko to jest jednak efektem zaistniałych okoliczności i wynikających z nich działań, a nie przyczyną.
Nie należy też dać się nabrać na sztuczne dychotomie, które Sierakowski tworzy według wygodnych dla siebie rozgraniczeń. Po jednej stronie mamy liberalnych dyktatorów mody w stylu Tuska, Merkel, czy innego Verhofstadta, a po drugiej kiełkujące przaśne dyktatury Fico, Kaczyńskiego, czy Orbana. Są też, jak ślicznie określa to nasz wybitny analityk, europejscy „troublemakerzy”, tj. Polska, Węgry, Grecja i Wielka Brytania, aspirująca do tego pocztu Bułgaria i osadzone w obu tych zbiorach na raz Czechy i Włochy. Równie dobrze można by podzielić kraje na te, w których przez większość roku pogoda jest słoneczna lub słotna. Taka kategoryzacja byłaby o tyle bardziej sensowna, że podyktowana jakąś prawdziwą, materialistyczną przesłanką. Sierakowski woli jednak liberalną metafizykę.
Fico, Orban i Kaczyński nie maja ze sobą niczego wspólnego. Ich labilny sojusz jest wymuszonym, bardzo niepewnym zjawiskiem. Gdyby UE miała jakikolwiek plan rozwoju dla państw byłego RWPG, które była uprzejma przyjąć, a nie wyłącznie przepoczwarzenie je w pustynie eksploatacji i konsumpcji z gęstą siecią autostrad, do takich żenujących scenek by nie dochodziło. Orban zaczynał w polityce jako liberalny hipster, a na pozycje obecne przeszedł czysto koniunkturalnie, ale to nie on, lecz właśnie Unia wytworzyła okoliczności, w której koncepcje konserwatywno-narodowe stały się trendy. Robert Fico, premier Słowacji, zbudował cały swój autorytet na reafirmacji lewicy i konsekwentnego socjaldemokratyzmu; do porozumienia z Orbanem pchnęła go Unia Europejska, zaostrzając na polecenie Waszyngtonu kurs wobec Rosji, na czym oba kraje, wydatnie straciły. W geopolitycznym aspekcie nie ma zatem szans na zalezienie wspólnego języka z Kaczyńskim, Macierewiczem i Waszczykowskim, którym przyszło bawić się polską polityką zagraniczną i pluć rusofobią bez oglądania się na skutki. No, chyba, że Reichskomisarz jeden z drugim znów wykreują jakąś idiotyczną sytuację, która zjednoczy to trio. Potem Zeman poklepie ich po ramieniu, a może i generał-doktor Borisow, premier Bułgarii (kraju istniejącego dalece bardziej teoretycznie niż Polska), do nich dołączy, bo cóż będzie się tak z boku przyglądał.
Wówczas powstanie znakomity pretekst do swoistej dekolonizacji Europy Wschodniej, a przy okazji może z dostojnego pocztu „cywilizowanych krajów Zachodu” eksmituje się też enfants terribles w postaci Grecji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii i może Irlandii, ale za to pobłogosławi Turcję. W takiej Unii Europejskiej Wielka Brytania zostanie, bez obaw.
Przyznać muszę, iż z niecierpliwością czekam na jakieś enuncjacje Sławomira Sierakowskiego na temat Bałkanów. Najlepiej na łamach „New York Times”. W „Gazecie Wyborczej” temat ten podejmował nie tylko Gebert, ale i sam Michnik. Naturalnie, wszystko w tonie wyznaczonym przez USA, czyli pogarda dla jednych i prawa człowieka dla drugich. Podstawy dyskursywne już mamy, pytanie tylko jakąż to jeszcze prawicową ornamentyką pierwszy krytyk polityczny kraju zechce to stanowisko ubarwić. I liczę, że dalej na południe, mianowicie na Bliski Wschód, Sierakowski nie zechce się zapuścić, bo, doprawdy, na apologetykę amerykańskiego imperializmu i publicystyczną rusyfikację tzw. Państwa Islamskiego nie jestem jeszcze estetycznie gotowy.
[crp]