Steinbeck, ludzie pracy i wędrówki za chlebem – o tym, jak niewiele zmieniło się od lat 30.
Gdy czytam różne doniesienia o położeniu ludzi pracy w objętym kryzysem świecie, o wielkich migracyjnych ich wędrówkach, które tzw. Europie spokój odbierają, o zapiekłym, beznadziejnym i ślepym miotaniu się – mam wrażenie, że znam to od dawna. Albo inaczej: że wciąż aktualizują się tylko klisze, obecne w wielkiej literaturze współczesnej, które utrwaliły schematy ludzkich losów, zdarzeń i sytuacji. Tak, jakby mimo zachodzących zmian cywilizacyjnych i społecznych przeobrażeń, wciąż trwały te same podstawy człowieczego świata, powodujące ich odradzanie się i powielanie. A także – ideologiczne symbole i figury.
Oczywiście utwory literackie nie sprowadzają sie do tych schematów i losów, zdarzeń i sytuacji. Zawierają własny świat, formę literacką i odpowiednią do niej logikę fabularną. Ale dzięki nim owe schematy nabierają swoistego ciężaru gatunkowego i wzniosłości. Czasem – poetyckiego patosu. I nie chodzi tu tylko o beletrystykę z ostatnich dziesięcioleci, lecz i o tą jeszcze z czasów kryzysów ekonomicznych międzywojnia.
Oto np. w ostatniej scenie znakomitych i poruszających „Gron gniewu” Johna Steinbecka młoda kobieta, która urodziła martwe dziecko, karmi piersią umierającego z głodu mężczyznę. Czytamy: „Ręka jej powędrowała nieco dalej, by przytrzymać głowę od tyłu. Palce jej pieściły łagodnie jego włosy. Spojrzała w górę a potem przed siebie – w przestrzeń. Wargi jej zwarły się w uśmiech, który krył tajemnicę”.
Scena ta jest tak mocna, że dławi. Kiedy zaś wmyślamy się w nią – urzeka łączeniem tego, co wiecznie rozdzielone: śmierci i ratunku przed śmiercią; głodu i nasycenia; prozy życiowych konieczności i świętości ludzkiego ofiarowania się innym. Jednocześnie jest jakby obrazem matki natury, która wciąga w śmierć – dając w tym samym momencie życie. Nic dziwnego tedy, że wargi kobiety zwarły się w uśmiech, kryjący w sobie tajemnicę.
Ale „Grona gniewu” są nie tylko grą odwiecznych motywów i symboli, które płyną strugą epickiej poezji. Jedno i drugie bowiem stanowi tu powierzchniowy przejaw czegoś głębszego: stosunków społecznych, których sedno tkwi w towarowo – pieniężnych zależnościach. Stąd w utworze połączenie dwu form: dyskursywnego eseju i realistycznej narracji; opisu zdarzeń i sytuacji przekształcających się często w swoiste, symboliczne poematy prozą. Niekiedy zaś te eseje są tylko komentarzami do tego, co dzieje się w świecie przedstawionym. Czasami jednak autorowi to nie wystarcza i buduje z nich odrębne rozdziały (m.in. rozdz. XIV). Zarówno wszakże one, jak i owe opisy, nie są względem siebie samoistne. Razem bowiem stanowią obraz człowieczeństwa, składający się na jego ciało i duszę. Bohaterowie powieści – rodziny Joadów – są nośnikiem ich jedności.
Powieść opisuje sytuacje społeczne w Ameryce lat 30., kiedy to odbywały się swoiste wędrówki ludów: wędrówki farmerów, którzy popadli w zadłużenie wobec banków i spółek rolnych i teraz szukają nowego miejsca do życia. Celem ich jest Kalifornia, jawiąca się jako uosobienie raju i dostatku. Zmierzają tam, wyzuci ze swej ziemi, przyzwyczajeń i wiar. Gubiąc po drodze nadzieję, miłość, rodziny. Sprowadzeni do ludzkich strzępów, spragnionych pracy, jedzenia i dachu nad głową.
Banki i spółki są dla nich czymś tajemniczym i złowrogim. Są irracjonalnym losem. Tym, co wyrzuca ich z dotychczasowych miejsc, a ich życie sprowadza do nagiej egzystencji i funkcjonowania w postaci prostej siły roboczej, która zmienia się w wartość towaru. Lecz oni natury owego losu nie ogarniają. Dla nich objawia się on przez to, co widoczne, jako wyrazy istniejących mechanizmów społecznych. I są nimi: poczucie beznadziejności, oszukania, jak i próbami oparcia się na czymkolwiek i kimkolwiek.
Łatwo dają się podzielić, nawet gdy w grę wchodzi tylko doraźny zarobek. Łatwo wzbudzić między nimi wrogość i nienawiść, nastawić jednych przeciwko drugim. Ale też skazanie na wspólny los wyzwala w nich solidarność, współczucie, ofiarność. To wszystko zaś tworzy nową jakość w stosunku do tego, co dotychczas znali. Zmieniają też tutaj swój sens pojęcia winy i przebaczenia, grzechu i odkupienia.
Niekiedy zmiany te przybierają formę komiczną, jak w przypadku rozterek stryja Johna Joada, który co jakiś czas musi się upić, by potem boleć nad swym upadkiem w pijaństwo. Dręczą go wówczas wyrzuty sumienia. Gdy zaś na dodatek wyrzuty te się wzmagają, bo nie mając środków na gorzałę, grzeszy w myśli jej pożądaniem – dowiaduje się od swego brata, że grzeszenie intencjonalne przynajmniej mniej kosztuje. I stwierdzenie to jest nie tylko śmieszne, lecz i na swój sposób tragiczne. Oznacza bowiem, że po wszystkich dotychczasowych wartościach pozostała tylko pustka.
Ale świat ludzki nie znosi próżni. Wyzwalająca się solidarność powołuje poczucie istnienia duszy zbiorowej, której każdy jest cząstką. Dusza ta jest tu wartością wyższą nad prozę życia i umierania. W niej nabrzmiewają grona gniewu i buntu oraz potrzeba przeciwstawienia się nędzy i poniżeniu.
Dlatego jak Feniks odradza się na nowo symbolika, która tkwiła w ich dawnych wierzeniach i tęsknotach. Wyraża je wspomniana tu na początku owa ostatnia scena utworu, która z gestu młodej matki dopiero co urodzonego martwego dziecka czyni to, czym nie jest cały realny świat, a równocześnie – to, czym może być w tym świecie dusza ludzka: wspólna i pokawałkowana. Dusza będąca swoistym naskórkiem gron gniewu.
Niech mają ją przed oczyma dzisiaj wszyscy, którzy wciąż wierzą, że świat jednak może być inny.