Czas przestać udawać, że parlamentaryzm w znanej obecnie formie to najlepszy ustrój, jaki kiedykolwiek wymyślono.
Trwające od wielu miesięcy manifestacje uliczne i wzmożona aktywność liberalnej opozycji w odniesieniu do działań władz, związanych z próbami podporządkowywania władzy sądowniczej kontroli polityków partii rządzącej, maskują źródło problemu – kryzys demokracji parlamentarnej i systemu reprezentacji politycznej. W tym kryzysie niejednokrotnie dochodzi do przewartościowań i zaskakujących deklaracji światopoglądowych. Komitet Obrony Demokracji zorganizował szereg manifestacji w obronie instytucji, które po 1989 r. pozostawały niemal całkowicie poza obywatelską kontrolą, zaś protestujący przeciw tym marszom neofaszyści robili to czasem pod hasłami „wyłaniania sędziów w wyborach powszechnych”. Szereg organizacji i działaczek lewicowych dało się wciągnąć w tę rozgrywkę, choć najbardziej inspirujące przykłady obywatelskich samoorganizacji, na czele z Komuną Paryską czy z prawdziwą erupcją samorzutnych działań rosyjskiego społeczeństwa w 1917 r., wymykały się kryteriom liberalnej legitymizacji władzy i w optyce liderów opozycyjnych protestów byłyby zapewne nie mniej „autorytarne”, niż rządy PiS. Przyszłość projektów emancypacyjnych wymaga gruntownego przemyślenia istniejących mechanizmów wyłaniania władzy i roli społeczeństwa w demokracji.
Koncepcja ładu instytucjonalnego demokracji parlamentarnej, jaką znamy ze współczesnych państw europejskich, powstawała w określonym, niezwykle istotnym momencie historii – na przełomie XVIII i XIX w. Był to czas rozpisywania stawek politycznych na nowo. Wtedy to istniejące uprzednio systemy demokratyczne bądź quasi demokratyczne, takie jak Republika Wenecka (najdłużej istniejąca demokracja w historii Europy!) oraz Rzeczpospolita Obojga Narodów zostały wymazane z map. Uwiąd istniejących dotąd systemów, opartych na obieralności władzy z woli przynajmniej części społeczeństwa nie oznaczał jednak uwiądu samej idei demokracji. Przeciwnie: zaczęła ona na nowo pełnić ważną rolę w debatach politycznych, choć zarazem koncepcja demokracji uległa daleko idącym przewartościowaniom. Przede wszystkim, wyrażana za pomocą tego pojęcia idea sprawowania władzy przestała, jak miało to miejsce w wieku XVIII i wcześniej, być kojarzona przede wszystkim z republikami miejskimi i niewielkimi organizmami politycznymi. Za sprawą francuskich rewolucjonistów demokracja stała się ustrojem, wyobrażalnym w ramach dużego państwa narodowego. Oznaczało to zarazem konieczność odejścia od znanych form demokracji bezpośredniej, gdyż w tak dużych organizmach politycznych trudne i mało realne stawało się cykliczne organizowanie zjazdów wszystkich obywateli w celu podejmowania kluczowych decyzji. Niezbędne okazało się zatem obsadzenie pustego miejsca władzy reprezentantami społeczeństwa. Jednak, z czasem myśl o wyłanianiu przedstawicieli możliwie różnorodnych interesów, najpełniej wyrażających wielość oczekiwań i żądań, okazała się być trudna w realizacji.
Przykładem tych trudności może być choćby polski parlament (choć pewnie niemal każdy z istniejących nada się do tego celu równie dobrze), którego obsada w niewielkim stopniu koresponduje z rozkładem płci, wieku, wykształcenia czy poziomem zarobków ogółu społeczeństwa. Można by wręcz zaryzykować tezę, że Sejm i Senat, wyłoniony w 100% w wyniku losowania, byłby bardziej reprezentatywny, niż wybory, których wynik zawsze zniekształcany jest przez prawo wyborcze, metodę d’Hondta (system przeliczania głosów, korzystny dla dużych partii), próg wyborczy, finansowe dysproporcje między małymi i dużymi ugrupowaniami oraz szereg czynników marketingowych (ton głosu i wygląd kandydata, sprawność wynajętej agencji, organizującej kampanię wyborczą), i tak dalej.
Rozwój koncepcji demokracji przez stulecia wcale nie wskazywał na to, że ostatecznie dojdzie do syntezy tej formy ustrojowej z ideą reprezentacji. Przeciwnie: w klasycznej filozofii politycznej demokracja niemal zawsze ograniczana była, na poziomie koncepcyjnym, do niewielkich jednostek politycznych, w ramach których uprawnieni do głosu obywatele mogli się razem zbierać i współdecydować o kluczowych dla nich kwestiach. Opierając się na historycznych doświadczeniach eksperymentów z radykalną demokracją wskazać można jednak na potencjalną możliwość zaistnienia szeregu rozwiązań pośrednich pomiędzy społeczeństwem, którego wola polityczna znajduje linie ujścia tylko w zakresie delegacji reprezentantów, a tym, w którym obywatele decydują o wszystkim wspólnie, podczas zebrań i publicznych narad. W modelu reprezentacji inkluzywnej przeciwieństwem demokracji w jej klasycznej, czystej formie (czyli rozumianej jako bezpośrednia partycypacja we władzy) nie byłaby zatem reprezentacja, tylko ekskluzja. W tym ujęciu zatarciu ulega bardziej tradycyjne rozróżnienie na demokrację „pośrednią” i „bezpośrednią”, gdyż reprezentowani w formie inkluzywnej mają być nie wykluczeni z życia politycznego, tylko stale w nim obecni, np. poprzez nieustanne kontrolowanie statusu tych, którzy uzyskali mandat do ich reprezentowania.
Historycznie zwyciężyła ekskluzywna forma reprezentacji, stając się w zasadzie nieodłączną częścią tego, co rozumie się jako „demokrację liberalną”. Francuski politolog Samuel Hayat wymienia trzy praktyczne skutki triumfu tej właśnie formy reprezentacji. Są to, kolejno, monopolizacja władzy przez reprezentantów i idące za tym wykluczenie reprezentowanych z uczestnictwa w procesach decyzyjnych, brak rzeczywistej kontroli obywateli nad rządem oraz centralne dławienie tych form reprezentacji, które pozostają poza kontrolą aparatu państwa. Słowem, prowadzi to do kostnienia demokracji i rosnącej alienacji władzy.
Kryzys reprezentacji politycznej jawi się jako jeden z istotniejszych problemów w drugiej dekadzie XXI w. Zachodni politolodzy ukuli termin „representative claim” (roszczenie do bycia reprezentowanym), które okazuje się być przydatnym narzędziem do analizy fenomenów, takich jak np. performatywny wymiar reprezentacji oraz jej kulturowe i pozawyborcze formy. Termin „representative claim” otwiera pole między innymi do płodnych analiz współczesnych ruchów skrajnie prawicowych. To właśnie te środowiska najsprawniej identyfikują i docierają z przekazem do tych środowisk, które z różnych powodów mają wrażenie bycia niereprezentowanymi w demokracji parlamentarnej. Są to zazwyczaj grupy, które poszukując dróg do upodmiotowienia tworzą nowe podziały wewnątrz społeczeństw. W tym więc sensie biali, spauperyzowani mężczyźni, realnie zubożeni np. za sprawą neoliberalnej dezindustrializacji, czują się wykluczeni z systemu, w którym wartości takie, jak tradycyjnie pojmowany honor czy siła fizyczna mają stopniowo coraz mniejsze znaczenie. Europejskie społeczeństwa nie są jednak skazane na konieczność opowiadania się za reprezentacją ekskluzywną pod hasłem walki ze skrajnie prawicowym autorytaryzmem.
Metapolityczny namysł i idąca za nim kontestacja systemu ekskluzywnej reprezentacji politycznej z perspektywy demokracji radykalnej wielokrotnie w historii była ważnym postulatem wystąpień i ruchów społecznych. Walka o nowe, bardziej inkluzywne formy politycznej reprezentacji była obecna w programach większości francuskich rewolucji w XIX w., ale bodaj najgłośniej tego typu roszczenia wybrzmiały w czasie burzliwych wydarzeń doby Wiosny Ludów. Wówczas to trwająca kampania na rzecz reformy prawa wyborczego, dotycząca przede wszystkim poszerzenia jego zakresu poza dotychczasowe, wąskie grono 200 tys. uprawnionych do głosowania obywateli, stała się preludium do gwałtownych wystąpień społecznych, które doprowadziły do abdykacji króla Ludwika Filipa. Roszczenie klas ludowych do reprezentacji w 1848 r. było jednak związane z całym katalogiem politycznych żądań, a bycie obywatelem oznaczało bycie złożonym z wielu socjalnych i politycznych identyfikacji (mężczyzna, paryżanin, robotnik, socjalista, i tak dalej). Nie bez powodu w tym właśnie okresie francuskie życie polityczne obrodziło szeregiem zdecentralizowanych inicjatyw. W samym tylko Paryżu do najróżniejszego typu klubów rewolucyjnych należało łącznie ok. 100 tys. osób.
Dawne tradycje walk społecznych co rusz odżywają we współczesnej Francji. Nadsekwańscy, lewicowo zorientowani akademicy snują niezwykle inspirujące refleksje na temat możliwości bardziej inkluzywnych form reprezentacji. Tego typu tematyka nie jest obca również części socjalistycznych i komunistycznych polityków. Nie bez powodu popierany m.in. przez Francuską Partię Komunistyczną kandydat na prezydenta, Jean-Luc Mélenchon, właśnie tę kwestię uczynił jednym z głównych tematów swej kampanii. W jego zapowiedzi ustanowienia nowej konstytucji mieściła się również, sformułowana jedynie w generalnych kategoriach, mglista, acz pociągająca zapowiedź wprowadzenia możliwości wycofania poparcia dla konkretnego posła. W dobie Internetu wcale nie brzmi to jak political-fiction.
Reprezentacja inkluzywna nie jest gotowym modelem, który można wymyśleć na papierze, poddać pod głosowanie, a następnie wdrożyć. Może ona natomiast stać się jednym z kierunków lewicowej refleksji ustrojowej. W Polsce bowiem, być może nawet silniej, niż w krajach Europy zachodniej, doświadczamy rosnącej fali roszczeń o polityczną reprezentację. Takim właśnie roszczeniem jest choćby swoiste schadenfreude, odczuwane przez niektóre i niektórych w sytuacji, gdy obecny rząd upokarza dawne elity polityczne i sędziowskie. Sparaliżowana, pozbawiona mediów i struktur lewica nie jest w stanie na ten problem odpowiadać, gdyż horyzont jej politycznych oczekiwań, podobnie jak w przypadku środowisk liberalnych, zatrzymał się właśnie na poziomie XVIII-wiecznych koncepcji parlamentaryzmu i trójpodziału władzy. Na tej koncepcyjnej pustyni odpowiedzią na realny, choć zawłaszczany przez skrajną prawicę gniew społeczny nie jest i nie może być polityka lewicowego populizmu, ponieważ zastępuje ją ustawianie trzech palców w awatarze i selfie z łańcuchów świateł.
Odpowiedź mogłaby być jednak zupełnie inna, a formułowanie już dziś daleko idących postulatów ustrojowych nie musiałoby wcale narażać lewicowej formacji na śmieszność. Warto pamiętać, że jeszcze kilka lat temu liberalni dziennikarze – ci sami, którzy dziś jedynie w kryzysie ekonomicznym widzą szansę na powrót do dawnych wpływów – szydzili z przedstawionego przez PiS projektu konstytucji. Inna sprawa, że sama refleksja nad reprezentacją inkluzywną mogłaby mieć charakter włączający i otwarty, zmierzając ku wyłonieniu propozycji, które mogłyby być kolejno wdrażane i testowane. Obok wymienionego, sformułowanego przez Mélenchona postulatu wycofania poparcia dla posła, warto byłoby przemyśleć możliwość obsady Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najnowszego przez sędziów, pochodzących z wyborów powszechnych (również z prawem do wycofania poparcia). Jednak katalog tego rodzaju pomysłów mógłby być znacznie dłuższy: zniesienie progu wyborczego, zastąpienie przeliczania głosów metodą d’Hondta na metodę Sainte-Laguë’a (mniej sprzyjającą dużym partiom), wiązanie posłów instrukcjami czy dodanie elementów losowości wyboru na niektórych szczeblach władzy.
Idea reprezentacji inkluzywnej wymaga licznych dookreśleń, gdyż – jak każda alternatywa – tworzy się w działaniu. Chciałbym jednak na koniec przestrzec przed prostym negowaniem prób przekierowywania narracji w tę właśnie stronę. W czasie protestów środowisk liberalnych przed autorytarnymi zapędami PiS-u niejednokrotnie – także ze strony mikrośrodowisk lewicy – usłyszeć można było w gruncie rzeczy antydemokratyczne stwierdzenia, że zwiększanie zakresu demokracji „nic nie da, bo ludzie przy obecnym stanie świadomości politycznej wybiorą na szefa Trybunału Konstytucyjnego Mariana Kowalskiego”. Tego typu myślenie polega na mechanicznym przenoszeniu obecnego stanu rzeczy do realiów, które – po zredefiniowaniu przez nowe formy politycznej reprezentacji – musiałyby ulec radykalnej, trudnej do przewidzenia zmianie. Formułowane w takim tonie obawy przed poszerzaniem demokracji przypominają nieco obawy niektórych socjalistów sprzed 100 lat, prognozujących, że przyznanie kobietom praw wyborczych przyczyni się, z uwagi na ich rzekomą religijność, do wzrostu popularności stronnictw zachowawczych.
Reprezentacja inkluzywna prawdopodobnie nas nie wyzwoli i nie okaże się lekiem na wszelkie zło. Co więcej, w moim odczuciu traktowanie jej jako wyizolowanego postulatu, bez jednoczesnych żądań natury ekonomicznej, byłoby jałowym dreptaniem w miejscu, w jakim od kilku lat celują kuriozalne byty w rodzaju Demokracji Bezpośredniej. Realna dyskusja nad słabościami demokracji parlamentarnej mogłaby jednak wpłynąć ożywczo na środowiska lewicy i pozwoliłaby na wyraźne odróżnienie się od środowisk liberalnych, które przez lata przywykły do tego, że społeczeństwo jest pozbawione realnych narzędzi, a przez to chęci i inicjatywy do kontroli i rozliczania władz. A przecież gdy kota nie ma, to myszy harcują.