Izrael wyrzuca niechcianych gości, których najpierw przyjmował z otwartymi ramionami.
Kilka miesięcy temu, a konkretnie w lipcu tego roku, świat przyjął z dużym zaskoczeniem afrykańską podróż premiera Izraela Beniamina Netanjahu. Po pierwsze, bo była to pierwsza wizyta izraelskiego przywódcy w Afryce od 30 lat, po drugie – dlatego, że w Ugandzie współuczestniczył w celebrowaniu 40. rocznicy rajdu izraelskich komandosów na Entebbe – wydarzenia pamiętnego nie tylko dlatego, że poległ w jego czasie brat Beniamina Jonatan, ale też i będącego przykładem – było, nie było – pogwałcenia suwerenności Ugandy. Media zauważyły przede wszystkim kuriozalne przemówienie prezydenta Ugandy Yoweriego Museveniego, któremu wszystko się mieszało, gratulował gościowi sukcesów w pojednaniu z Palestyńczykami i wspominał ucieczkę Dzieciątka Jezus do Egiptu jako przykładu dawności dobrych relacji między Izraelem a Afryką. W tle tej wyprawy zapadały jednak i inne ustalenia i to znacznie bardziej wątpliwe.
W jakiś sposób można cieszyć się ze wspólnych obchodów rocznicy odbicia zakładników na lotnisku w Entebbe, bo to jednak przykład, że złożone stosunki między państwami są w jakiś sposób wspólnie – a nie osobno – pamiętane, nawet jeśli same obchody, ich treść i wydźwięk budziły wątpliwości. To, co Netanjahu do Afryki sprowadziło – i co tymczasem już zaczęło przynosić owoce – budzi raczej odrazę.
Chodzi mianowicie o to, że zasadnicza sprawa, z jaką przyjechał do Ugandy, Rwandy, Kenii i Etiopii niejako sfinalizowała kwestię przesiedlania tam afrykańskich uchodźców, którzy dla Izraela stali się niechcianymi gośćmi. Od 2009 r. Izrael nadał status uchodźcy zaledwie 0,007 proc. przybyszów – słownie: czterem. Reszta musi wyjechać. W rezultacie do Ugandy i Rwandy zaczęli trafiać imigranci, których najpierw Izrael przyjmował, a potem przestał. Samo w sobie to niesmaczne, jeszcze większy niesmak budzi fakt, że dorobiono do tego teorię, że jakoby uchodźcy wracali do swojej afrykańskiej ojczyzny – rzecz jednak w tym, że zdecydowanej większości nawet eufemistycznie nie da się nazwać „repatriantami”, gdyż nie pochodzą wcale ani z Ugandy, ani z Rwandy, ale z Erytrei i Sudanu – krajów etnicznie i kulturowo zupełnie odmiennych. Takich „dobrowolnych” przesiedleńców jest obecnie już kilka tysięcy.
Afrykańscy przywódcy, goszczący Netanjahu, powitali go jak nowego partnera i potencjalnego darczyńcę. Choć od wojny izraelsko-egipskiej z 1973 r. stosunki między państwami afrykańskimi się pogarszały, jakieś relacje gospodarcze zawsze były: a to w dziedzinie bezpieczeństwa, w której Izrael ma wyrobioną markę, a to w postaci programów pomocowych dla rolnictwa – jeśli idzie o rolnictwo strefy suchej doświadczenia izraelskie są także imponujące. Tego, na czym Afrykanom zależy jednak najbardziej – czyli inwestycji – było niewiele. Wizyta sygnalizująca, że miałoby się to zmienić, została zatem przyjęta jako jaskółka wzrostu obrotów. Jakkolwiek i Kampala i Kigali zaprzeczają, jakoby podpisały z Tel-Awiwem jakiekolwiek umowy w tej sprawie, najwyraźniej jednak prezydenci Ugandy – Yoweri Museweni – i Rwandy – Paul Kagame – w zamian za obietnice Netanjahu zgodzili się importować z Izraela nawet uchodźców, którzy w ten sposób stali się dosłownie „utowarowieni”.
Jeszcze chyba większy niesmak w całej tej sprawie budzi, że działania te podejmuje Państwo Izrael, którego obywatele z reguły mają nabytą z doświadczeń może nie ich samych, ale pokoleń swoich ojców i dziadków, wiedzę, co znaczy i jak smakuje „utowarowienie” ludzi. Wydawałoby się, że z takim bagażem powinno się mieć naprawdę rozwinięte poczucie wrażliwości na pewne sprawy. Tymczasem w przypadku postępowania z uchodźcami ciśnie się na myśl nieodparte skojarzenie, że przywódcy Izraela potrafili zaabsorbować, przetworzyć i twórczo zastosować hasło „Żydzi na Madagaskar”: niechcianych, nieważne skąd pochodzą, odesłać gdziekolwiek. Gdzieś, gdzie tylko da się ich upchać. Aby dalej.
Może ktoś powiedzieć, że to nie żadni uchodźcy, tylko ekonomiczni imigranci, że Izrael (czy inne państwo) nie jest w stanie ich zaabsorbować i zasymilować. Ale – powiedzmy – to jasno: są pewne granice. Jeśli Wielka Brytania by postanowiła naszych imigrantów (tymczasem jeszcze zdecydowanie ekonomicznych, a nie politycznych czy wojennych) odsyłać do Rumunii, to czy uznalibyśmy to rozwiązanie za humanitarne i właściwe?