W Polsce trwa wojna domowa między dwiema frakcjami, która ma na celu zdyskredytowanie trzeciej frakcji – lewicowej.
Społeczeństwo polskie jest rozdarte na dwie połowy – alarmują publicyści, moraliści, pedagodzy.
Skumulowany antagonizm światopoglądowy, ideologiczny i polityczno-ustrojowy rzeczywiście wykopał głęboki rów. W zaistniałej atmosferze niemożliwy staje się dialog i kompromis między przeciwstawnymi obozami. Tym bardziej niemożliwe jest nakłonienie obozu PiS do samokrytycznej refleksji, opamiętania, do wycofania się z działań naruszających reguły konstytucyjne, jak i elementarne reguły współżycia społecznego, standardy kultury w działaniu politycznym i komunikacji publicznej. Ten walec powstrzymać może tylko jego własny rozpad i klęska. Opór przeciwników autorytaryzmu okazuje się bezradny wobec bezwzględności jego instalatorów. Ci co najwyżej mogą się przeliczyć w swoim rozmachu i pośpiechu.
Powodem zastygnięcia w tym zwarciu są nie tylko emocje, skutkujące uporem, zawziętością. I nie tylko sprzeczne interesy polityków po obu stronach, a nawet nie tylko – co jest znacznie ważniejszym, a zupełnie przemilczanym czynnikiem – sprzeczność interesów reprezentowanych grup społecznych, w znacznej mierze mająca charakter klasowy (nie bójmy się tego słowa!). Lepiej już rozumiane jest mentalne podłoże tej „dyskomunikacji”. Bo rzeczywiście mentalność „demoliberalnych” polityków, intelektualistów i artystów (oraz zwykłych obywateli o takiej orientacji) zdaje się nie mieć punktów stycznych z mentalnością wyznawców „religii smoleńskiej”, „obrońców życia poczętego”. Mentalność „euroentuzjastów” rozmija się z mentalnością selektywnie przystosowanych orędowników polskiego zaścianka (brać pieniądze unijne na… walkę z unijnym lewactwem i zboczeniem). Co prawda, to wrażenie głębokiej, nieprzebytej fosy jest mocno przesadzone, bo zapominamy wówczas o tym, że podczas najżarliwszej konfrontacji obie strony krzyczą to samo (choć nawzajem przeciw sobie): „precz z komuną”. A ich dramat polega na tym, że ten magiczny okrzyk nie wystarcza do tego, by skleić na powrót pęknięty styropian.
Jednym z powodów impasu w tej grze o zasady kluczowe – co konsekwentnie ignorują media „głównego nurtu” – jest niezupełna reprezentatywność tego wojennego zgoła konfliktu, mającego posmak symboliczno-psychicznej wojny domowej. Bo przecież „wojna Platformy i Nowoczesnej z Prawem i Sprawiedliwością pod flagą biało-czerwoną” to zawłaszczenie przestrzeni publicznej – w wymiarze tak symbolicznym, jak i praktycznym – przez prawicowy ideologiczny duopol. Duopol narzucający reszcie społeczeństwa (poza kręgiem własnych wyznawców lub klientów) wrażenie „oczywistości”, iż nikt inny poza tymi „protagonistami” się nie liczy ani też nikt nie potrzebuje innej niż oni reprezentacji.
Szczerze (w to akurat można uwierzyć) nienawidzące się nurty – konserwatywno-liberalny oraz konserwatywno-klerykalno-populistyczno-kseonofobiczny – są jednak zdecydowanie zgodne i solidarne (i to nie od dziś, lecz od lat) w intencji zmarginalizowania, zdyskredytowania, dyskryminowania, a najlepiej wykluczenia lewicy, zwłaszcza tej, która odżegnuje się od „obowiązku” rytualnego antykomunizmu i totalnej negacji spuścizny PRL. Karkołomny ustrojowy dziwoląg – IPN – to także ich wspólne dzieło. Szampon i odzywka w jednym: połączenie lustracyjno-prokuratorskiej czrezwyczajki z funkcjami egzorcysty i służby dezynfekcyjnej (pomniki, nazwy szkół i ulic) oraz indoktrynacyjnym – jak to się ma do trójpodziału władzy, do wzorców demokracji liberalnej? „Dekomunizacja” i sakralizacja „żołnierzy wyklętych” to przecież nie wynalazek PiS. PiS tylko przebił w tym letnią i leniwą Platformę, a ponadto obrócił to wspólne dzieło i dziedzictwo prawicy przeciwko Platformie. Celebrowanie nabożeństw ku czci „leśnych” ma skompromitować platformerskich zgniłków, jako spadkobierców PRL-owskiej „kolaboracji” i „koncesjonowanej opozycji”.
Obydwie armie tej wojny są też zgodne i pokrewne sobie w kombatanckim abonamencie legitymizacji: mamy tytuł do władzy i wyłączności po wieczne czasy, jako spadkobiercy „Solidarności”, ba, powstań narodowych, więźniów politycznych, politycznych emigrantów, jako wyłączni depozytariusze suwerenności państwowej, wolności, tożsamości narodowej, racji stanu. Są również bliźniacze w swoim oligarchicznym, pseudo-awangardystycznym nastawieniu. My najlepiej wiemy, czego trzeba Polakom – i poza odświętnym rytuałem wyborów powszechnych nam pozostawcie decyzję o wszystkim, bez oglądania się na jakieś roszczenia, protesty, konsultacje społeczne, alternatywne projekty. Twarze polityków Platformy na manifestacjach KODu czy demonstracjach kobiet, nauczycieli to miedziane oblicze tej samej formacji, która po mistrzowsku ogrywała różne grupy społeczne, dokonując zamachu na ich prawa (nazywane przywilejami), elementarne interesy i legalizowała to przy usłużnej pomocy swoich prawników, także autorytetów prawniczych.
Wreszcie, wspólnym wyznaniem wiary obydwu tych obozów jest konserwatyzm obyczajowy. Aczkolwiek wstecznictwo, obskurantyzm, kołtuństwo PiS z przyległościami to rzeczywiście inna jakość, to już ekstremizm w odróżnieniu od filisterskiej hipokryzji i oportunizmu Platformy (a poniekąd i Nowoczesnej) w jej stosunku do Kościoła i religianctwa „świeckiego”. Śmiesznie dziś brzmi określenie „katolicy świeccy” w odniesieniu do stowarzyszeń i fundacji nie po prostu konfesyjnych, lecz fundamentalistycznych, agresywnie zwalczających resztki świeckości państwa, szkolnictwa, kultury.
Parafrazując Fredrę, można by rzec: kołtun z filistrem w jednym stali domu. I mogliby nawet długo i w miarę zgodnie współżyć w tym wspólnym zaduchu, gdyby nie to, że filistra ciągnie w świat i chciałby być – chociaż selektywnie i powierzchownie – „nowoczesny”, podczas gdy bogoojczyźnianego kołtuna świat zewnętrzny i napływ OBCYCH, INNYCH ludzi oraz idei z zewnątrz przeraża i prowokuje do wściekłości, do okopania się w „okopach Świętej Trójcy”. Pragnie więc ogrodzenia Polski zasiekami, narzucenia wzorców zaścianka i zadupia wszystkim rodakom, na czele z tymi, którzy nawet tą swoją lękliwą i wybiórczą otwartością mogliby Polskę trochę przewietrzyć.
Można – do czasu – nabierać się na POPiSową awanturę w rodzinie. A jak wiadomo, choć awantury rodzinne bywają rozstrzygane nawet i siekierą, pozostaje to sporem w rodzinie. Kłótnia o władzę, o wyłączność ideologicznych dogmatów (albo tylko sloganów) i rodzinne czy też sąsiedzkie porachunki (jak pościg Kargula z kosą za Pawlakiem) mocno sugerują publiczność. Ale w chwilach prawdziwej próby (Karta Praw Podstawowych, konwencja o przemocy w rodzinie, finansowanie inwestycyjnych zachcianek Kościoła) wspólny gen wychodzi na wierzch.
Zagubieni w tym klinczu są niszowi w Polsce adherenci i wyznawcy liberalizmu – skupieni w resztkach po Unii Demokratycznej i Unii Wolności, wokół „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Polityki”, „Newsweeka”.
Ci chcieliby nawet na serio wyznawać i egzekwować zasady pluralizmu (nie tylko partyjnego, wyborczego, ale i światopoglądowego), tolerancji, świeckości państwa i szkoły, wolności twórczych, rozdzielenia sfery publicznej od sfery prywatności i intymności.
Ale, po pierwsze, ich własny realny (a nie wymarzony, urojony) status zaprzecza ich aspiracjom. „Wolne” (niezależne i bezstronne) media? Wolne żarty! O granicach wolności mediów decydują ich właściciele, nie redaktorzy. Pluralizm w debatach publicznych? Czy raczej – „główny nurt”, stereotypy „poprawności politycznej” oraz margines i getta? Dobra ilustracja tego polskiego „pluralizmu” w dyskursie politycznym to koncert na jedną nutę czy też gra do jednej bramki w sprawach geopolityki i stosunku do Rosji, o czym tak dosadnie pisuje od lat Bronisław Łagowski. Niech no się kto wychyli, ten od razu się dowie, że jest w najlepszym razie „pożytecznym idiotą Putina”, jeśli nie agentem. W ocenie PRL „pluralizm dyskursu” najlepiej wyraża się odebraniem numerku i opowieścią „po 1989 roku Polska odzyskała niepodległość”. W sprawie świeckości państwa (nie mówiąc o szkole) nasi liberałowie obudzili się późno, z ręką w nocniku, gdy klerykałowie wzięli już wszystko, co było do wzięcia (a co dostawali w prezencie), i gdy okazało się, że i to dla nich za mało, że teraz idą po Michnika. Pan Adam – autor traktatu „Kościół, lewica, dialog” – najpierw stwierdził, że słowo „lewica” dziś nic juz nie znaczy, potem mimo wszystko podgryzał lewicę, powtórzył za Kołakowskim, że bez Kościoła i religii niemożliwa jest moralność i wspólnota narodowa, a w nagrodę dowiedział się, że jest lewakiem. Nagroda w pełni zasłużona.
Po drugie, w odróżnieniu nawet od osłabionej i stłamszonej instytucjonalnej, establishmentowej lewicy spod znaku SLD, polscy liberałowie od dawna już nie posiadają własnej i autentycznej reprezentacji politycznej, która zdolna byłaby i konsekwentnie wyrażać ich poglądy, i wdrażać je w praktycznych programach i decyzjach, i jeszcze uzyskać dla nich szerokie społeczne poparcie. Nawet efemeryda KLD przepoczwarzyła się (także kadrowo i personalnie) w nie wiadomo co. „Z braku laku”, przełykając niejeden niesmak lub zakłopotanie, środowisko to przykleiło się do Platformy Obywatelskiej. I całkiem od niedawna obudziło w sobie zmysł krytyczny. Choć i ten musi mieć granice – bo w obliczu inwazji „kaczyńców” trzeba jednak zwierać szeregi i wspierać „mimo to” tych, którzy zawiedli.
Nurt liberalny w III RP od dawna już (choć nie dostrzegł tego w porę) miał charakter i zasięg elitarny, a elity intelektualne i artystyczne o tej orientacji zostały wcześniej zlekceważone i ubezwłasnowolnione przez wyłonioną w transformacji menadżersko-technokratyczną oligarchię i biurokrację. Ta śmiało, wielokrotnie uderzyła nawet w elementarne interesy uczonych, nauczycieli akademickich, aktorów, reżyserów, muzyków, pisarzy, dziennikarzy. Widać to było w poziomie nakładów na kulturę i naukę, w rozwiązaniach podatkowych, w skrajnej komercjalizacji kultury i nauki, w lansowaniu kontraktów zamiast etatów itd. Lecz mimo to długo (może nawet dotychczas) oligarchia menadżersko-technokratyczna i politykierska darzona była przez liberalnych jajogłowych adoracją, której nie odwzajemniała, pozwalając sobie nawet na arogancję wobec nich w nonszalanckich wypowiedziach i forsowanych „reformach”.
Dziennikarze, publicyści, komentatorzy, analitycy o orientacji konsekwentnie liberalnej działają w swoim miejscu pracy obok i wespół z typowymi koniunkturalistami, oportunistami. Ale i sami nie zauważają własnej dziwnej ewolucji – np. od wyśmiewania i zwalczania szkół zawodowych, publicznych bezpłatnych lub dotowanych przedszkoli, obchodów ósmego marca – do dzisiejszej ambitnej socjalliberalnej i demoliberalnej propagandy. Pamięć społeczna jest krótka, więc przypomnijmy tu: warto porównać tonację „Gazety Wyborczej” z lat 90. i z lat ostatnich. W jednym jednak ten organ zachowuje ciągłość i konsekwencję: w „powstrzymywaniu” SLD i powtarzaniu zasady „wam wolno mniej” oraz w dyskredytacji związków zawodowych.
Próba reanimacji demokratyczno-wolnościowej tradycji „postsolidarnościowej” w formule KOD szybko ujawniła, że dla dyskursu o prawach i interesach pracowniczych, o granicach „wolności gospodarczej” w tak rozumianej obronie demokracji i praworządności nie ma tu miejsca. Zresztą, nic dziwnego, sztandarowi obrońcy konstytucji i reguł demokratycznych musieliby zrobić rachunek sumienia i co nieco przemyśleć. Także własne skłonności do dyskryminacji. Im jednak wystarcza wiara, że aby znów było dobrze, wystarczy odebrać władzę Kaczyńskiemu.
Dwubiegunowy podział na Polskę Kaczyńskiego i spółki oraz Polskę „nowoczesną, cywilizowaną”, Polskę „światowców” w odróżnieniu od tych prowincjonalistów i parafiańszczyzny jest mistyfikacją, jeśli uwierzyć, że wyczerpuje on treść i zakres różnic ideologicznych i politycznych w naszym społeczeństwie oraz wachlarz możliwego wyboru.
Po pierwsze, o ile obóz PiS, Radia Maryja, „Gazety Polskiej” etc. jest względnie jednorodny mentalnie i ideologicznie, to obóz jego „demoliberalnych” przeciwników (pomijam tu lewicę zepchniętą na boczny tor, do kąta) jest mariażem sił i osobistości bardzo różnych. Gdyby rzecz ująć w kategoriach spersonalizowanych, jest to spektrum od pięknoduchów, poprzez zakłamanych moralizatorów, dalej – obywateli praktycznie i bezwyjątkowo rozumiejących i egzekwujących przyzwoitość oraz praworządność, po wielosezonowych i dość już „zgranych” graczy. A w kategoriach orientacji ideologicznej: obok siebie demonstrują i maszerują tu zwolennicy kontroli społecznej nad rządzącymi, zbiorowej i trwałej aktywizacji, partycypacji oraz – dyskretnie przemilczający swój profil – rzecznicy elitarnej, choć praworządnej i względnie eleganckiej, nie chamskiej „demokracji”.
Po drugie, podział na Polskę PiS i Polskę Platformy z Nowoczesną nie jest tożsamy ani z zafałszowanym, lecz sugestywnym podziałem na Polskę „liberalną” i Polskę „solidarną”, ani z rzeczywistymi licznymi podziałami ekonomicznymi: na „pracodawców” i „pracobiorców”, pracę najemną i kapitał, na elity i masy, na beneficjentów transformacji i jej ofiary, a w każdym razie jej konsumentów upośledzonych.
Po trzecie wreszcie, nie należy zapominać (lecz wyciągnąć z tego wnioski) o jeszcze innym podziale: na tych, których dzisiejsza wojna ideologiczno-polityczna angażuje i rozgrzewa do białości i tych, których to ani ziębi, ani grzeje, którym jest wszystko jedno, kto z kim walczy, kto rządzi, kto kogo wygryzie i zastąpi, a może nawet rozliczy. Ta buforowa strefa, ta myślowo i emocjonalnie nieobecna, indyferentna lub chwiejna politycznie część społeczeństwa (zresztą, większa niż ta zaangażowana) zasługuje na pogłębiony namysł.