Site icon Portal informacyjny STRAJK

Krucjata Putina

flickr.com/Oscar Bergamin

Europie grozi nowa fala wojen religijnych. A wszystko dzięki tak ukochanej przez Zachód idei „demokratycznej rewolucji”.

Samuel Huntington w książce „Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego” (1996) wysunął teorię, w myśl której konflikt między Zachodem a światem islamskim jest nieunikniony. Jednym z powodów miała być olbrzymia dynamika wzrostu populacji świata muzułmańskiego.

Po 11 września Zachód ruszył zbrojnie na Afganistan oraz Irak, czyniąc propagandowy znak równości między terroryzmem i islamizmem. Okazało się, że przyjęta strategia – niezależnie od wątpliwości moralnych, jakie budzi – okazała się chybiona i przypomina gaszenie ognia benzyną. I nie chodzi tu bynajmniej o wzmocnienie terroryzmu, lecz o destabilizację całego Bliskiego Wschodu i w ogóle świata islamskiego. Dotychczas względną równowagę i spokój utrzymywały tam niedemokratyczne reżimy, z których jedne – jak Arabia Saudyjska – sprzyjały Zachodowi, a inne – jak reżim syryjski Baszara al-Assada – były wobec Zachodu krytyczne. Wszystkie one miały z punktu widzenia Europy i USA jedną wspólną zaletę: były to dyktatury świeckie, stanowiące tamę dla tryumfalnego pochodu islamskiego fundamentalizmu.

Zachodnie interwencje wojskowe spowodowały wypuszczenie z butelki dżina rewolucji islamskiej, która w swej najbardziej barbarzyńskiej formie święci tryumfy w Iraku i Syrii. Państwo Islamskie, podobnie jak wcześniej Al-Kaida – to twory, przy których powstawaniu niemałą rolę odegrały amerykańskie służby specjalne. Miały służyć interesom USA, ale całkowicie wymknęły się spod kontroli. I to jest ta optymistyczna wersja wydarzeń, bo jeśli nie, to nawet strach pomyśleć…

Muzułmanów jest na świecie około 2 miliardów. Skoro co czwarty mieszkaniec Ziemi jest wyznawcą islamu – czas już najwyższy, abyśmy posiedli na ich temat nieco więcej wiedzy, niż podaje nam wojenna propaganda. Tymczasem dziesiątki tysięcy ludzi demonstrujących przeciw przyjmowaniu uchodźców z Syrii żywią wpojone im przez media przekonanie, że Syryjczycy to islamiści, a islamiści to terroryści, fanatycy, starający się wszystkim wokół narzucić swoja religię i swoje obyczaje. Skąd ci przerażeni ludzie mają wiedzieć, że padli ofiarą wojennej propagandy, mającej uzasadnić agresję, której wspólnie z USA polskie wojska dokonywały w Iraku i Afganistanie? Wraz z wycofaniem ostatnich amerykańskich żołnierzy z okupowanego Iraku, brytyjska organizacja pozarządowa Iraq Body Count, opierając się na danych udostępnionych przez kolaboracyjne władze irackie, amerykańskie władze okupacyjne i przez WikiLeaks, podliczyła liczbę śmiertelnych ofiar amerykańskiej agresji i okupacji Iraku na 162 tys. zabitych. Dane dotyczą okresu od rozpoczęcia agresji USA 20 marca 2003 roku. Wśród zabitych 79 proc. stanowią cywile, zaś niemal 4 tys. to dzieci.

archiwum autora

Za każdym razem, gdy Zachód zachwycał się „demokratyczną rewolucją” w świecie arabskim, do władzy dochodziło Bractwo Muzułmańskie. W Libii obalenie reżimu Kadafiego położyło kres istnieniu państwa. Załamanie struktur państwowych pozwala dżihadystom z Państwa Islamskiego zarabiać kilka milionów dolarów dziennie na wydobyciu i sprzedaży ropy naftowej.

Na początku 2015 roku USA i Turcja podpisały porozumienie w sprawie szkolenia i wyposażenia bojowników umiarkowanej opozycji syryjskiej – poinformował Reuters, powołując się na przedstawiciela tureckiego MSZ.

Pentagon zapowiadał wcześniej, że zamierza wysłać ponad 400 żołnierzy, w tym siły specjalne, do szkolenia poza terytorium Syrii umiarkowanych opozycjonistów, co mogłoby pomóc w skutecznym zwalczaniu Państwa Islamskiego. Reuters, powołując się na przedstawicieli władz USA, którzy zastrzegli sobie anonimowość, pisał, że szkolenie to mogłoby się rozpocząć w połowie marca, a syryjscy bojownicy zostaliby wyposażeni między innymi w półciężarówki z zamontowanymi karabinami maszynowymi, radiostacje i odbiorniki GPS. Czym kończy się wyposażenie „umiarkowanej opozycji” w ciężarówki z zamontowanymi karabinami maszynowymi – możemy się przekonać, obserwując olbrzymią falę syryjskich uchodźców zalewających Europę.

Putin ma pod każdym względem łatwiej. On nie szuka w świecie arabskim umiarkowanej opozycji ani szczerych demokratów, tylko strategicznych sojuszników. Wojskowy reżim Baszara al-Assada to taki właśnie sojusznik.

Kto bowiem, jeżeli nie Assad (przy odpowiednim wsparciu Rosji i Zachodu), może powstrzymać tryumfalny pochód Państwa Islamskiego, skoro umiarkowana opozycja zawiodła?

Inicjatywa prezydenta Rosji nie ma znaczenia strategicznego, bo armia rosyjska raczej nie ruszy pełną siłą na islamskiego wroga, a też i jej skuteczności nie należałoby przeceniać. Zasługą Władimira Putina jest jednak dokonanie przełomu w myśleniu o tym konflikcie. W myśl znanej od dawna nad Potomakiem zasady, Baszar Assad to wprawdzie skurwysyn, ale „nasz” skurwysyn – podobnie jak Putin, o ile tylko pomoże w powstrzymaniu katastrofy. Zachód, a zwłaszcza USA, ze swoim niezdarnym stosowaniem siły w zapalnych miejscach globu, stanowi wielkie zagrożenie dla świata. Ale staje się mniej groźny, gdy przestaje moralizować.

Nie znam żadnej udanej prodemokratycznej akcji Zachodu w tym rejonie świata. Większość naszych działań powoduje tylko wzrost postaw fundamentalistycznych i antyzachodnich. Sęk w tym, że renesans wojującego islamu przypomina dziś Europę z czasów wojen religijnych. Co i rusz sunnici szyitom albo wahabici sunnitom urządzają noc świętego Bartłomieja. W tej sytuacji wiele osób doszło do wniosku, że najmądrzej będzie sprzedać cały dobytek i wsiadać na chwiejne tratwy, aby tylko dobić do bezpiecznego brzegu Europy – kontynentu, który wojny religijne ma już dawno za sobą. Czy aby na pewno?

Exit mobile version