Przyjęta pod koniec grudnia rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie Syrii pełna jest pobożnych życzeń: zawieszenie broni i początek rozmów pokojowych już w styczniu; w ciągu pół roku powstanie wiarygodnego, inkluzywnego i nieopartego na etniczno-religijnych kryteriach rządu; po 18 miesiącach – wolne, uczciwe wybory. Rezolucja nie precyzuje, czy w przypadku niespełnienia się tego scenariusza ONZ przewiduje wobec Syrii jakieś konsekwencje. Być może autorzy zauważyli, że grożenie czymkolwiek krajowi, z którego przed wojenną pożogą dziennie ucieka co najmniej 5 tys. osób, zakrawałoby na groteskę.
Trudno mówić, by rok 2015 kończył się w Syrii dobrze. Nawet mimo tego, że pochód Państwa Islamskiego został zatrzymany. Wyznawcy kalifa Abu Bakra al-Baghdadiego przeszli do defensywy, nowych ziem już nie zdobywają. Przez rok 2015 terytorium ISIS skurczyło się o 15 proc. Wprawdzie najgłośniejsze ostatnio sukcesy w wojnie z dżihadystami – w tym zdobycie Ramadi 28 grudnia – odniesione zostały na terytorium Iraku, jednak również syryjska część „kalifatu” nie czuje się bezpiecznie. Jego nieoficjalna stolica, Ar-Rakka we wschodniej Syrii, po serii bombardowań w ostatnim miesiącu straciła ten status – kalif i jego przyboczni wynieśli się do Mosulu, przed wojną półtoramilionowego miasta, w którym łatwiej będzie w razie potrzeby schronić się w tłumie cywilów. Rząd syryjski kontroluje ok. 20 proc. terytorium kraju. Na obszar ten przypada jednak stolica, kolejne co do wielkości miasta Hama i Hims (fakt, że kompletnie zrujnowane) wybrzeże z portami w Latakii i Tartusie, część pogranicza syryjsko-jordańskiego. Poza kontrolą sunnickich fundamentalistów jest jeszcze położony na północy kraju syryjski Kurdystan, zagrożony jednak zarówno przez ISIS, jak i przez naloty tureckie.
Umiarkowanie dobrą wiadomością jest postawa amerykańskiego sekretarza stanu Johna Kerry’ego przed ostatnim posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Amerykanie w końcu przestali kurczowo upierać się, że Baszszar al-Asad musi natychmiast odejść i obarczać syryjskiego prezydenta – ani lepszego, ani gorszego, niż wielu regionalnych kolegów po fachu – winą za całe zło na Bliskim Wschodzie. Teraz USA stoi na stanowisku, że Syryjczycy – rząd i opozycja – dogadać mają się sami. Nowina to dobra tylko umiarkowanie, bo do budżetu Stanów Zjednoczonych wpisano już wsparcie dla wybranych organizacji opozycyjnych na nadchodzący rok. Wśród beneficjentów nie ma oczywiście Państwa Islamskiego, ale są grupy, których program zasadniczo niczym nie różni się od haseł ISIS. Nie ma żadnej gwarancji, że broń wysłana np. do ostatnich niedobitków Wolnej Armii Syrii nie wpadnie w ręce ludzi al-Baghdadiego – albo dzięki współpracy fundamentalistów z różnych organizacji, albo jako łup wojenny (w tym, gdzie i kiedy opozycjoniści toczą bratobójcze boje, a kiedy współpracują, darczyńcy dawno przestali się orientować).
Odpuszczenie kwestii osoby al-Asada niewiele przy tym Johna Kerry’ego kosztowało. Nawet gdyby wojna się skończyła, a partia Baas pozostała u władzy, prezydent al-Asad (albo ktoś z jego współpracowników) i tak musiałby na tyle, na ile to możliwe, zająć się powolną i kosztowną odbudową państwa. Prowadzenie aktywnej polityki zagranicznej, w tym działań antyizraelskich, które najbardziej irytowały USA, z braku zasobów, miałby zasadniczo z głowy. Trudno też wyobrazić sobie, by zamierzał przy tej odbudowie nawiązywać, choćby szczątkowo, do idei lewicowych, który głosiła partia Baas, zdobywając w 1963 r. władzę w Syrii. W końcu to Baszszar al-Asad w 2005 r. ogłosił, że jego kraj ostatecznie wycofuje się z walki o socjalizm, choćby symbolicznej, zadowalając się tzw. społeczną gospodarką rynkową. To on rozpoczął w Syrii częściową prywatyzację – rzecz nie do pomyślenia za trzydziestoletnich rządów jego ojca Hafiza al-Asada. Być może ekipa al-Asada, której z baasistowskich ideałów pozostała jedynie retoryka, liczyła, że w ten sposób nie tylko się dorobi, ale i obłaskawi Zachód. Nie wyszło.
Amerykanie mogli zrezygnować z pogróżek pod adresem syryjskiego prezydenta także dlatego, że trudno sobie wyobrazić przewidywane przez ONZ negocjacje syryjsko-syryjskie prowadzące do utworzenia rządu jedności narodowej. Syryjski minister spraw zagranicznych Walid al-Mu’allim zadeklarował, że do rozmów przystąpi, byle tylko ONZ wskazał mu, kto miałby być w nich drugą stroną. Oczywiście, można namaścić do tego celu dysydentów, którzy od lat przebywają na emigracji, opowiadając, jak budowaliby w Damaszku demokrację. Można stwierdzić, że reprezentacją opozycji ma być Syryjska Koalicja Narodowa na rzecz Opozycji i Sił Rewolucyjnych, która w 2012 r. ogłosiła się legalnym rządem. Tyle, że nadal będzie to obracanie się w kręgu pobożnych życzeń. Poprzednie spotkanie między delegacjami „dyktatorską” i „demokratyczną” kończyły się okopywaniem się obu stron na dotychczasowych pozycjach. Nie to jest zresztą największym problemem. Gdyby nawet udało się ponegocjować i spisać porozumienie, brutalnie zweryfikuje je postawa walczących w Syrii fundamentalistów. Ci nie tylko nienawidzą al-Asada, ale i nie kryją się ze swoją pogardą dla zagranicznego „rządu” o napuszonej nazwie.
Wiele lat krótkowzrocznej polityki bliskowschodniej Waszyngtonu wygenerowało sytuację, w której obecny prezydent Barack Obama nie ma wielkiego pola manewru i musi pogodzić się z tym, że w miejsce irytującego Stany al-Asada, stojącego jednak na czele stabilnego państwa, ma nieprzewidywalnych terrorystów. Nowej interwencji lądowej nie zorganizuje, bo wie, że nie spodobałaby się opinii publicznej po katastrofie irackiej. Wie również, że wjazd do Syrii najprawdopodobniej skończyłby się podobnie. Naloty, które czynią dżihadystom niewielką krzywdę, sprawdzały się może propagandowo, kiedy je rozpoczynano, obecnie wywołują jedynie wzruszenie ramion. Najgorszy problem stwarzają jednak Amerykanom sojusznicy. Przez ostatnie dekady Turcja i Arabia Saudyjska przekonały się, że mogą zrobić w regionie dosłownie wszystko, przyjaciel zza oceanu wybaczy. Teraz więc udają, że chciałyby zniszczenia ISIS, równocześnie podrzucając dżihadystom różnorakie wsparcie, a najprawdopodobniej również (to przypadek Turcji) – kupując ropę po śmiesznie niskich cenach.
Z pewnością korzyści na syryjskiej wojnie w ubiegłym roku odniosła Rosja. Broniąc skutecznie swojego sojusznika al-Asada dała wszystkim regionalnym przywódcom poważnie do myślenia – na Bliskim Wschodzie pamiętają dobrze, jak łatwo przyszło Stanom Zjednoczonym odwrócenie się od lojalnego wobec nich Husniego Mubaraka czy powieszenie Saddama Husajna, którego wcześniej przez wiele lat tolerowały i wspierały. To, że al-Asadowi do rządzenia zostały ruiny, dla przeciętnego przywódcy o dyktatorskich zapędach (a takie figury z Bliskiego Wschodu prędko nie znikną), nie ma aż takiego znaczenia – ważne, że w ogóle utrzymał się na stanowisku. Rosyjskie bombardowania nie przyniosły decydującego przełomu w boju z dżihadystami, bo takowego, wbrew zapowiedziom Kremla, bez towarzyszącej interwencji lądowej (na którą się nie zanosi) przynieść nie mogły. Nie doprowadziły również, jak dotąd, do zdjęcia z Rosji sankcji nałożonych po anektowaniu Krymu. Jak dotąd, gdyż rządy państw europejskich coraz bardziej boją się nowych ataków terrorystycznych, które mieliby organizować zarówno nowo przybyli emigranci, jak i muzułmanie od lat żyjący w Europie. Coraz wyraźniej również widzą, że pokonanie ISIS, osłabienie dżihadystów i zarazem zahamowanie fali uchodźców bez współpracy z Rosją najprawdopodobniej okaże się niemożliwe. Władimir Putin będzie wtedy największym wygranym. Jego kraj nie tylko pozostanie kluczowym graczem na Bliskim i Środkowym Wschodzie, ale i mocniej będzie trzymać się w tzw. bliskiej zagranicy: o Krymie i Donbasie mało kto będzie wspominał, a post-majdanowe losy państwa ukraińskiego nie mogą nie zniechęcić europejskich polityków do ślepego popierania „kolorowych rewolucji” na obszarze postradzieckim.
Nie będzie zatem w połowie 2016 r. nowego syryjskiego rządu, o jakim marzy ONZ. Nadal istnieć będzie z jednej strony rząd al-Asada, z drugiej zaś – szaleńcy z ISIS, a między nimi różne formacje opozycji, walcząca to z jedną, to z drugą stroną, ale w sumie też o sunnickie państwo wyznaniowe. Ile terytorium będzie kontrolować każda z tych sił, zależy wyłącznie od jej sprawności militarnej, bo na znaczące zewnętrzne wsparcie liczyć mogą z pewnością. Libański analityk Rami Szuri twierdzi, że 2016 r. to ostatni moment, by uratować Syrię jako państwo. Być może ma rację w odniesieniu do formalnych granic kraju. Ale państwa syryjskiego, takiego, jakie istniało przed 2011 r., nie uratuje już żadna siła. Nawet kiedy wojna w końcu się formalnie zakończy, z kraju pozostanie kompletna ruina, zamieszkana może przez połowę dawnej populacji, rozdzierana lokalnymi napięciami. Czy tego chciały zachodnie mocarstwa, fundując „demokratyczną opozycję”?
[crp]