Był sobie Wasilij Prochorow – zwykły mieszkaniec Moskwy. Powiedzmy wprost: żaden tam bohater. Lubił wypić, a jakże. Z tego powodu nie przyjęli go do partii, choć był na tamte czasy ważną osobą – aż zastępcą kierownika sklepu spożywczego, a to nie byle co! Jego żona Jelena za tę słabość do alkoholu suszyła mu głowę. Jak to żona. Ale ogólnie żyli zgodnie. Dwoje dzieci im się urodziło – syn Wala i córka Nina. Zwykłe życie.
Kiedy zaczęła się wojna, Wasilija na front nie wzięli: miał już po 40-tce, no i stanowisko go chroniło. Za to wzięli syna Walę, szkolić na czołgistę. W maju 1943 roku Wala zaginął bez wieści w pierwszym boju – towarzysze broni napisali, że pocisk trafił wprost w czołg, rozerwało na strzępy. Tego dnia Wasilij nie spał całą noc. Rano poszedł do komendy uzupełnień, na ochotnika. Tam zażądał, żeby go wzięli na front jako zwykłego żołnierza. Jelenie powiedział: „Nie zasnę, dopóki choć jednego Niemca nie zabiję.” „A jeśli on ciebie?” – zapytała Jelena z płaczem. „A jeśli on mnie – odpowiedział spokojnie Wasilij – to wtedy będę leżał obok mojego syna”.
Niedługo przysłał żonie Jelenie i córce Ninie list z frontu – radosny, z błędami. Pisał, że zabił Niemca własnymi rękami w boju: karabin się zaciął, więc go udusił – Wasilij był silny chłop, na rodzinnych świętach we wsi dla żartu wyginał podkowy. „Teraz już syn mi się nie śni”, pisał. „Niemiec był młody. Jak Wala. Ale mi go nie żal”.
Kule omijały Wasilija jak zaczarowane: przez dwa lata ani jednej rany. Ale na niecałe 3 miesiące przed Zwycięstwem zabili Wasilija – 16 lutego 1945, w Prusach Wschodnich. Kiedy wojna się skończyła, żona Jelena i córka Nina chciały złożyć kwiaty na jego mogile, ale okazało się, że jej tam nie ma. Pomyłka w zawiadomieniu o śmierci. Wasilij, jak się okazało, został pochowany w Polsce. Nigdy nie udało się im tam pojechać.
Moja babcia Nina Zotowa, córka Wasilija, 9 maja zawsze od nowa czytała listy swojego ojca – tego właśnie Wasilija Prochorowa, mojego pradziadka.
„On nas z bratem bardzo kochał. I dlatego chciał go pomścić. I taki był szczęśliwy, że dokonał zemsty”, mówiła.
Tak, tego właśnie Hitler w planie „Barbarossa” nie przewidział. A przewidział wszystko: i rozbicie ZSRR w ciągu 17 tygodni, i zdobycie Moskwy, i Leningradu. Nie pomyślał tylko o jednym: że miliony takich właśnie zwyczajnych ludzi, którym zabili dziecko, ojca, matkę, brata, siostrę, pójdą na front i gołymi rękoma skręcą kark żołnierzowi w szaro-zielonym mundurze.
W taki sposób w jednej rodzinie nie było już mężczyzn, zostały same kobiety. I takich rodzin w ZSRR było miliony. Dlatego w naszym domu Dzień Zwycięstwa był zawsze wielkim świętem. Siadaliśmy za stołem, wspominaliśmy poległych, cieszyliśmy się ze Zwycięstwa. I nie uczyliśmy nikogo, jak prawidłowo obchodzić żałobę, nie porównywaliśmy Stalina z Hitlerem. Nie zajmowaliśmy się bzdurami, mówiąc krótko.
Bo to naprawdę wielkie święto. To nasz Dzień Niezależności, dzień ocalenia naszego narodu, który mógł być zgładzony i więcej w historii się nie pojawić.
Niech żyje Dzień Zwycięstwa! Wypijmy.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…