Czy pieniędzy musi być za mało – tylko tyle, ile ustali kredytowy rynek – a nie więcej? Kto powinien nimi dysponować – ci, którzy ich potrzebują, żeby żyć albo żeby inwestować w realną gospodarkę, czyli my? Czy ci, dla których są one tylko sposobem na pomnażanie bogactwa? Czy nierówności muszą nadal rosnąć?
Jednym z najczęściej spotykanych, silnie zagnieżdżonym w naszych głowach aksjomatem, jest przekonanie, że pieniędzy „jest tyle, ile jest” i nie może ich być więcej. Nie można przecież ich „stwarzać z niczego”! A oszczędności wspierają gospodarkę, bo dostarczamy jej więcej pieniędzy. Jednak jest absolutnie odwrotnie.
Na takim rozumowaniu, niemal zawsze, opiera się, zaczyna i kończy większość dyskusji o braku środków na cele społeczne (jak choćby edukacja, służba zdrowia), inwestycje czy płace. Słyszymy i czytamy o tym w mediach na okrągło: „nie ma na to kasy”, „budżet nie jest z gumy”. A jeśli ktoś upiera się, że koniecznie trzeba zwiększyć finansowanie – powiedzmy – edukacji, to tzw. bankowi eksperci, „naukowcy ekonomiści” spod znaku Balcerowicza albo „dziennikarze ekonomiczni” zapytają retorycznie: „To komu trzeba zabrać, żeby dać na szkoły?”. A jeśli ktoś będzie dalej upierał się, że mimo wszystko koniecznie trzeba znaleźć środki, aby dofinansować system edukacji, gotowi są nazwać go „populistą” lub jeszcze bardziej ich zdaniem obelżywie (choć równie bez zrozumienia znaczenia słowa) „komunistą”. Ich agresywną reakcję można zrozumieć, ale nie można akceptować. Uzasadniają ją dwie okoliczności. Pierwsza to powszechna pewność przekonania, że pieniędzy w systemie nie może być więcej niż „ustali to rynek finansowy”. Tego uczą na uczelniach, tak mówią specjaliści i takie jest systemowe założenie kapitalizmu. A druga to wyobrażenie: cóż to by się działo, gdyby ludzie dowiedzieli się, że pieniądz może powstawać „ex nihilo”, czyli z niczego, w oparciu o ludzkie przemyślane decyzje, i że może być go w określonej sytuacji ekonomicznej więcej niż dyktuje rynek. Rozumowanie „ekspertów” wydaje się być na pozór przekonujące. Odwołuje się bowiem do naszego codziennego doświadczenia: jeśli nie pożyczymy ich, to nie możemy wydać więcej niż posiadamy. Ale ta „oczywistość” nie sprawdza się w świecie finansów – w skali makro. To inny świat.
W poprzednim artykule napisałam, że w gospodarce świata funkcjonuje systemowy deficyt pieniądza. Nazywamy go „luką nabywczą”. Oznacza to, że towarów i usług jest ogólnie więcej niż pieniędzy w rękach tych, którzy chcieliby je kupić. Opisałam też, pozornie sprzeczny z tą sytuacją, mechanizm emitowana nowych pieniędzy „z niczego” przez banki centralne (takie jak amerykański FED czy europejski EBC) kontrolujące „wielkie” międzynarodowe waluty. Już sam ten fakt przeczy tezie, że „pieniędzy nie może być więcej”. Bo przecież, szczególnie po kryzysie 2008 roku właśnie one je tworzą. Przypomnijmy tu, że banki centralne są bankami dla banków komercyjnych i instytucji finansowych. To takie banki banków.
Zapytacie: no to jak jest z tą „luką nabywczą”, skoro wciąż banki centralne „dosypują” nowe pieniądze? „Dosypują”, ale wciąż zbyt mało, i co znacznie ważniejsze, nie tam gdzie są potrzebne. Nie „dosypują” ich natomiast nam – konsumentom i przedsiębiorcom. Nie przeznaczają ich wprost na płace, emerytury, usługi publiczne i systemy pomocy społecznej. Nie przeznaczają ich nawet w dostatecznym stopniu (co opisałam w poprzednim artykule) na inwestycje w realną gospodarkę (produkcję i usługi). Banki centralne dostarczają je „światowi finansów” – bankom i dysponentom wielkich kapitałów, którzy i tak mają ich zbyt dużo. To zjawisko zwane jest „finansjeryzacją gospodarki”. Obywatele i państwa mogą z tych pieniędzy korzystać tylko zadłużając się – pożyczając od prywatnych właścicieli pieniądze. A państwa czynią to już ponad akceptowalną miarę i wielkim kosztem.
Pieniądze dłużne
No, bo popatrzmy, co się dzieje. Olbrzymie pieniądze skupione są w rękach nielicznych. Oni mają ich nadmiar. Nie wydają ich na zakup dóbr. Nie mają ich po to, aby jeszcze więcej za nie kupować, ale by je pomnażać. Z trudem (często baz powodzenia) usiłują je „dobrze ulokować” w jak najmniej ryzykownych i jak najbardziej dochodowych przedsięwzięciach. Takimi przedsięwzięciami rzadko bywają inwestycje w realną gospodarkę czyli w produkcję i realizację usług, bo przecież, jak wspomniałam wyżej, brakuje dostatecznego popytu – ludzie nie mają pieniędzy, by kupować. Te pieniądze zatem nie tworzą w dostatecznym stopniu realnej siły nabywczej. Nie powodują odpowiednio silnego popytu na produkcje i usługi, który jest warunkiem koniecznym gospodarczego boomu. Tak realnie funkcjonuje na świecie tzw. pieniądz dłużny.
Większość ludzi, zgodnie z sączoną im do głów propagandą, uważa, że bank udziela kredytów ze swoich środków oraz lokat klientów. Mówimy tu o bankach komercyjnych. To tylko częściowa prawda. Banki zgodnie bowiem z przyznanym im prawem tworzą tylko tak zwaną „rezerwę cząstkową”. Czyli mogą udzielić i udzielają kredytów na znacznie większe kwoty, najczęściej kilkanaście do dwudziestukilku razy więcej niż posiadane aktywy (środki własne i lokaty klientów). Dla przykładu w strefie euro obowiązkowa „rezerwa cząstkowa” to 1%. Oznacza to, że pożyczając od banku centralnego jedno euro bank komercyjny może udzielić kredytu w wysokości do 100 euro. Dlatego można mówić, że banki tworzą pieniądze, z niczego – ex nihilo. Zdecydowana większość, bo ok. 90% pieniędzy w obrocie na całym świecie, to właśnie taki pieniądz. Nazywamy go pieniądzem dłużnym, bo powstaje jako czyjś dług wobec banku, który go stworzył po prostu zapisem na koncie.
Co więcej, pieniądze te powstają jedynie w momencie udzielenia przez bank kredytu i są umarzane w momencie jego spłaty. Innymi słowy: na świecie jest mniej więcej tyle pieniędzy ile niespłaconego długu. Niemal każdy dolar, funt, euro, jen czy złotówka to obraz – odbicie długu, jaki posiada ktoś w stosunku do banku. Stąd jeśli z jakiś powodów (a jest ich wiele) bierzemy mniej kredytów, to pieniędzy w obrocie jest mało, a wtedy producenci nie mogą sprzedać tego, co wyprodukowali i nie mogą nam płacić za pracę. W ten sposób mnożą się nie spłacane kredyty, a banki zaczynają mieć kłopoty z wypłatą pieniędzy swym klientom i … już sami dalej wiecie: banki centralne „drukują” pieniądze i pożyczają – o nie! nie nam – a bankom (żeby je ratować). A potem jest jak w piosence – da capo al fine, czyli gramy od początku.
Kolejną cechą pieniądza dłużnego jest to, że pozyskanie kredytu kosztuje. Kosztuje nie tylko z powodu naliczanych przez banki opłat administracyjnych za jego udzielenie, ale z powodu naliczanych kredytobiorcom odsetek. Naliczane odsetki powiększają ogólną ilość pieniędzy krążących w obrocie (one też są „tworzone z niczego”) i co ważne wędrują oczywiście w ręce dysponentów kapitału. Pożyczający, biznes i obywatele, są tu tylko jak tłok pompy, która wysysa strumień kasy z przestrzeni produkcji i konsumpcji, a kieruje go do świata finansów. O innych fatalnych skutkach oprocentowania pieniędzy, w tym o niespodziewanie dla wielu znaczącym wpływie odsetek na ceny, jakie płacimy za towary i usługi, opowiem niebawem. A przecież pieniądze nie muszą być oprocentowane.
Czy może być inaczej?
W poprzednim artykule wyjaśniłam, czym jest „luka nabywcza”: pieniędzy na rynku jest mniej niż towarów, które można by kupić. Czy pieniędzy musi być za mało – czyli tylko tyle, ile ustali kredytowy rynek, a nie więcej? Kto powinien nimi dysponować – ci, którzy ich potrzebują, żeby żyć albo inwestować w realną gospodarkę, czyli my? Czy ci, dla których są one tylko sposobem na pomnażanie bogactwa? Czy nierówności muszą nadal rosnąć?
Oczywiście nie musi tak być. Wyobraźmy sobie system finansowy, w którym pieniądze tworzone (emitowane) są przez banki nie jako dług, ale po prostu jako wynik decyzji – decyzji ludzkiej wspartej na przykład działaniem sztucznej inteligencji. Wszak pieniądze są naszą własnością – własnością publiczną. Są, a raczej powinny być, narzędziem wymiany dóbr między ludźmi i źródłem wspólnych korzyści. A wycena wartości tych dóbr powinna odzwierciedlać, najogólniej mówiąc, przede wszystkim wartość całej pracy, jaka została użyta do ich wytworzenia. Bo to przecież nie pieniądz tworzy wartość. On jest tylko narzędziem jej wyceny.
Jeśli cechą pieniądza jest także funkcja pobudzania i ożywiania gospodarki, to ich dysponentem i adresatem korzyści (beneficjentem) powinno być całe społeczeństwo. Sytuacja, z jaką mamy do czynienia, że pieniądze zarabia kartel prywatnych dysponentów (tylko z powodu ich posiadania), to korzyści jakie obrót pieniędzmi przynosi, nie stają się korzyścią pracującego społeczeństwa. No chyba, że ktoś nadal dziecinnie wierzy, że pieniądze bogaczy „skapują na biednych” albo jak przypływ „podnoszą wszystkie łódki”.
Pieniądze pozytywne
W ostatnim dziesięcioleciu coraz więcej ekonomistów podnosi ten problem, wskazując na możliwe alternatywne rozwiązania. Między innymi ciekawym w tym zakresie przedsięwzięciem jest Międzynarodowy Ruch Reformy Monetarnej IMMR (International Movement for Money Reform), który tworzy i rozbudowuje koncepcję Pozytywnego Pieniądza. Za sprawą Brytyjczyka Bena Dysona publiczną debatę na ten temat organizuje m.in. strona: http://internationalmoneyreform.org. W Polsce debatę na temat prospołecznej reformy monetarnej prowadzi m.in. organizacja „Nawigatorzy jutra”, Izabela Litwin i Krzysztof Lewandowski.
Zatem, zwracając się jeszcze raz ku naszej wyobraźni, wyobraźmy sobie, iż Narodowy Bank Polski rozumiejąc, że żyjemy w czasach nadprodukcji (wspomniana „luka nabywcza”) rozpoczyna stopniowy proces emisji pozytywnego pieniądza. Pieniądza nie opartego o kredyt. Pieniądza, który zwyczajnie NBP tworzy z niczego w ilości wynikającej z obliczeń i obserwacji gospodarki. Tworzy je w taki sposób, aby z jednej strony ożywiać gospodarkę, a z drugiej nie powodować utraty wartości pieniądza przez inflację. Tak emitowane pieniądze byłyby stabilne. Niezależne od koniunktury, czyli wartości funkcjonujących w danym momencie kredytów. A nadto byłyby nieoprocentowane lub w zależności od sytuacji oprocentowane konkurencyjnie w stosunku do komercyjnej oferty kredytowej.
Co dalej z tymi pieniędzmi? Ano, część z nich przelewana mogłaby być na konta obywateli. Nawigatorzy Jutra nazywają to „dywidendą obywatelską”, inni „bezwarunkowym dochodem podstawowym”. Mogą one docierać do obywateli także za pośrednictwem dofinansowywania usług publicznych (jak służba zdrowia, edukacja czy rozwój kultury) albo pomocy społecznej, czy na kilka innych sposobów.
Druga część mogłaby zasilać inwestycje w pożyteczne społecznie inwestycje: na przykład rozwój komunikacji publicznej, budowę obiektów kultury, we wdrożenia osiągnięć naukowych – cywilizacyjny rozwój.
I jeszcze dwie ważne rzeczy: pierwsza, że ogólna wartość pieniędzy w obrocie byłaby w opisanej sytuacji większa niż dyktują nam „rynki finansowe” poprzez ilość udzielanych kredytów. To ożywiałoby gospodarkę. Druga natomiast, że pieniądze pozytywne (dodatnie) trafiałyby do pracującego społeczeństwa i realnej gospodarki, a nie stawały się przedmiotem spekulacji.
I pamiętajmy: to nie byłby kredyt. Nie zadłużałby państwa, samorządu i obywateli, nie prowadziłby do degradacji środowiska i wojen. Ale o tym już w następnym felietonie.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
Teza o możliwości wytworzenia pieniędzy „z niczego” jest dość odważna. Sam kiedyś doszedłem do podobnego wniosku, tyle że nie na obrazie kredytów, a obligacji skarbowych.
Byłbym jednak ostrożny w tym, by wytworzony pieniądz trafiał wprost na konta obywateli. Istotą pieniądza w nowym ustroju powinno być to, by sprowadzić pieniądz wyłącznie do narzędzia płatniczego, tak jak to było w Związku Radzieckim. Dlatego ważniejsze jest, by wytworzony pieniądz trafiał do obywateli pośrednio, przez przedsięwzięcia w gospodarkę, w tym usługi powszechne.
Bezwarunkowy dochód podstawowy to postulat liberalny. Nie należy w to iść. Lepiej jest, kiedy bezwarunkowym dochodem podstawowym są po prostu lepsze warunki życia, a niekoniecznie pieniądze na kontach obywateli.
Tytułem uzupełnienia… Niestety oprocentowanie, które oddajemy bankowi, i wszystkie pieniądze, które mu oddajemy nie biorą się z niczego ale z naszej PRACY… tak więc biorąc kredyt bierzemy pieniądze wirtualne, stworzone z niczego, ale już oddajemy realne, pochodzące z pracy naszych rąk i umysłów… i to jest dopiero pełny obraz absurdu w jakim żyjemy. Pracujemy na bogactwo nielicznych bo po pierwsze – nie otrzymujemy pełnego ekwiwalentu wytworzonych przez nas dóbr a po drugie – oddajemy więcej niż pożyczyliśmy, choć pożyczającego te pieniądze nic „nie kosztowały”, prócz pracy kilku kasjerów.
Warto przy okazji wspomnieć o bankowości islamskiej, w której oprocentowanie pożyczki jest zakazane, jako lichwa, natomiast zysk pożyczającego może brać się wyłącznie ze współudziału w inwestycji.
Dlatego kredytów się nie bierze
@Nikt Państwo bierze niewyobrażalne kredyty w twoim imieniu. I nic na to nie poradzisz. Chyba że spalimy ten system do samych korzeni.
No to trzeba spalić. Nie państwo, a jego właścicieli.
Barbarus:
Nie do końca się zgodzę z tym, że prócz pracy kilku kasjerów nic więcej te pieniądze nie kosztowały. Zabezpieczenie obrotu pieniędzy w układzie bankowym to są znacznie większe koszty, choć oczywiście wciąż nie tak duże jak oprocentowanie kredytu.