Wywiad z Józefem Wojciechowskim, deweloperem i multimilionerem, to festiwal neoliberalnej ekwilibrystyki słownej. Prawie chce mu się podziękować za możliwość kupienia 20-metrowego mieszkania za 300 000 (trzysta tysięcy) złotych.
Portal INN Poland przepytał kapitalistę na okoliczność jego najnowszej inwestycji, osiedla Bliska Wola Tower. Wzburzenie aktywistów i mieszkańców Warszawy wywołała wielkość i gęstość zabudowy, wizja tysięcy małych pokoi, do których z trudem będzie docierało światło dzienne. Obawy dotyczyły również braku jakiejkolwiek konsekwencji w planie zagospodarowania przestrzennego Woli oraz oczywiście wysokich cen mieszkań, które ponoć mogą sięgnąć nawet 17,6 tysiąca złotych za metr kwadratowy. Oglądając zdjęcia z budowy łatwo się domyśleć, skąd skojarzenia z Hong Kongiem. I trudno się z nimi nie zgodzić.
To Hong Kong? Seul? Pekin? Nie, to Warszawa, Osiedle Bliska Wola. Źródło: https://t.co/PGefOcsH4d pic.twitter.com/3pcu4efnQG
— V. Techenko (@vtechenko) November 16, 2020
Zgadza się nawet Wojciechowski. – Wieżowce Hong Kongu to najwyższa i najnowocześniejsza architektura i technika budowlana. Mogę więc tylko powiedzieć: dziękuję. Opinię, że Bliska Wola to Hong Kong w Warszawie, przyjmuję z przyjemnością i traktuję jak komplement – tyle ma do powiedzenia, gdy dziennikarka nieśmiało wspomina o burzy w internecie. Tymczasem termin Hongkongu w nomenklaturze miejskiej nie bez powodu ma znaczenie pejoratywne. Od lat właśnie Hongkong był miejscem, gdzie ceny mieszkań szybowały najwyżej. Doprowadziło do tego niczym nieregulowane prawo popytu i podaży, w Polsce wciąż otoczone niemalże sakralną czcią. W rezultacie budynki tam mają średnio 50 pięter, kilkunastometrowe kawalerki używane są jako mieszkania rodzinne, a setki tysięcy osób zmuszone są mieszkać w tzw. kabinach trumiennych, które stanowią 10 metrowe pokoje, zazwyczaj mieszczące tylko łóżko, bez okien. Tym, którzy nie mogli sobie pozwolić nawet na taki lokal, rynek mieszkaniowy, dzięki swojej innowacyjności, ma do zaoferowania mieszkanie w rurze!
Imagine life inside a concrete water pipe, complete with all the mod-cons of a cozy home and plenty of natural light to boot. It might be the answer to Hong Kong’s housing problems.https://t.co/KhTmXa1NSN pic.twitter.com/6ooYnQhOE5
— CNN (@CNN) January 24, 2018
Wróćmy jednak na nasze podwórko i zastanówmy się co napędza ten deweloperski „postęp”. Z jednej strony branża chce nieustannie zwiększać swój zysk i generować jak największy przychód z jak najmniejszej powierzchni. To już „modus operandi” większości firm działających na rynku, a biedniejące społeczeństwo musi akceptować życie w warunkach urągających godności, bo po prostu na nic innego ich nie stać. I tylko ktoś taki, jak pan Wojciechowski może opowiadać, że „na obecną ofertę w dużej mierze wpływa nowa generacja klientów, którzy spędzają dużo czasu poza domem, dzięki czemu akceptują mniejszy, bardziej kompaktowy metraż”.
Ja jestem z pokolenia, o którym mówi deweloper i czytając to czuję się, jakby ktoś unurzał mnie w błocie. To my chcemy takich mieszkań?! To, że musimy płacić 300 000 złotych za duży pokój, to nasz lajfstajl?! Nie, po prostu żyjemy w państwie, w którym nie buduje się mieszkań komunalnych! Gdzie 2/3 dochodu zarobionego na śmieciówce wydajemy na opłacenie wynajmu! Zamykamy ogony wszystkich europejskich statystyk dotyczących dostępności mieszkań. Ceny lokali w skali roku potrafią podnieść się o 10 proc. W stolicy co piąte mieszkanie na rynku wtórnym wyceniane jest na co najmniej milion złotych, a pan Wojciechowski ma czelność wmawiać nam, że to wszystko przez zmiany kulturowe.
Patologizacja warunków mieszkaniowych i wykładniczy wzrost cen nieruchomości w dużych miastach jest procesem globalnym. Nie mogę jednak przystać na bezrefleksyjną akceptację tego problemu. Czas zauważyć, że wynaturzenia rynku mieszkaniowego wyniszczają społeczeństwo od środka, a tak wcale nie musi być.
Publikacja wywiadu z Józefem Wojciechowskim w INN Poland zbiegła się w czasie z symboliczną, w naznaczonym kontekście, rocznicą. 11 grudnia minęło równo 99 lat od powstania Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która była sztandarowym projektem socjalistycznej spółdzielczości mieszkaniowej. Cele WSM były klarowne: budować tanie, jasne i funkcjonalne mieszkania dla robotników. Wydatki rodziny na czynsz miały nie przekraczać 1/10 dochodu. Realizacja nie była łatwa, pierwsze budynki powstawały już za sanacji niesprzyjającej projektowi, którego bazę stanowili działacze PPS.
Dzisiaj mówią nam, że nie ma pieniędzy na społeczne programy mieszkaniowe? Wyobraź sobie, jak mało ich było w realiach międzywojennej Polski. Mimo wszelkich przeciwności WSM budowało i to nie byle jak. Osiedla były samowystarczalne, poza mieszkaniami powstawały tam również przedszkola, szkoły, pralnie i biblioteki, zapewniano dostęp do terenów zielonych. Przez niecałe 20 lat działania, Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa zapewniła dom prawie 6 000 robotników. Architektura przeznaczona wtedy dla najbiedniejszych przewyższa standardy budynków oddawanych dzisiaj przez niejedną wielką spółkę deweloperską. Skoro prawie 100 lat temu było to wykonalne, to nie mam zamiaru wierzyć żadnemu milionerowi, który twierdzi, że dzisiejsza sytuacja na rynku mieszkaniowym jest normalna.
Państwo może budować tanie mieszkania na sprzedaż i wynajem. Samorządy mogą lepiej gospodarować przestrzenią miejską, a nawet ustanowić maksymalne czynsze (niedawno zrobił to Berlin). Władza może prowadzić rozsądną politykę mieszkaniową, nastawioną na zysk społeczny, a nie finansowy. Można po prostu inaczej. Nawet jeśli deweloperzy będą przeciw, wyśmiewając głosy krytyczne. Tak, jak robi to Wojciechowski, który „ma wrażenie”, że jego inwestycja nie podoba się tylko tym, którzy „nie mogą sobie pozwolić na mieszkanie w mieście, których nie stać na taki wybór”.
Jasne i symptomatyczne – nie stać cię, to nie dyskutuj. Piękne podsumowanie kapitalistycznego myślenia na koniec roku!
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …