Wizyta prezydenta Stanów Zjednoczonych w Warszawie okazała się dla mnie pouczająca. Serio.

Mam się za człowieka żywo zainteresowanego tzw. sprawą publiczną, ale tym razem wstająca z kolan Polska dobrej zmiany jednak mną wstrząsnęła. Szok to raczej ilościowy niż jakościowy, bo lokajski stosunek polskiej klasy politycznej do USA nie jest żadną nowością. Tym razem jednak śmieszna forma miesza się z bardzo niebezpiecznym przekazem. Ekstremistyczne, prawicowe disco-polo jest przerażające samo w sobie, a okraszone tłumem fanatyków w centrum Warszawy powala, ale zdecydowanie jest to najbardziej niebezpieczny proces polityczny, dla którego ten upiorny spektakl jest ideologiczną racjonalizacją i zasłoną dymną w jednym.

Po pierwsze nie mogę nie pogratulować rządzącym. Z punktu widzenia władzy uzyskano sukces totalny. Wszystko było zaprojektowane, zaplanowane, dopięte na ostatni guzik i przeprowadzone tak profesjonalnie, że sami Amerykanie mogliby się uczyć.

Zaczęło się od pokazywania w TVP nieba. Przebitkom z chmurkami towarzyszyły rozliczne westchnienia, a to prowadzących, a to komentatorów. Wszyscy demonstrowali tak niesamowicie infantylny poziom podniecenia i niecierpliwości, że musiało to poruszyć serca i umysły wielu Polaków, nawet tych „co najmniej średnio inteligentnych”.

Atmosfera i przekaz były subtelnie wstrzelonym, bardzo silnym narkotykiem.  Ta dziecięca radość ubrana w garnitury, ale posikująca z niecierpliwości pod studyjne biureczka, ta ekscytacja połączona z trwogą, trema i uciecha powodujące nadmierne występowanie potu, czerwieniące się lica i mokre, lecz zimne zarazem dłonie, a w tle wyczuwalne niczym smog w Warszawie, przyspieszające bicie zjednoczonych serc, na które żaden lek nie działa tak, jak powtarzanie skrótu „USA”.

Niebo robiło się coraz ciemniejsze, aż zabłysło światełko szczęścia i pomyślności. Air Force One zamajaczyło reflektorem i na polską ziemię już po gumie opon prezydenckiego samolotu spływać zaczęły pierwsze promienie zaszczytu i dostojeństwa. Później rytualne cyrki z paradną musztrą wojskową, machanie rączkami… A we wszystkich telewizjach jak na meczu. Ścisnął, uśmiechnął się, przesunął rękę, zrobił krok, ona też, widać drżenie w kąciku ust, piękny gest, dwa gesty, o pierwszy schodek, drugi schodek, ona tuż za nim, nie – przed nim, obok, o nie, idą chyba razem, patrzy w dół, teraz w górę… Jest! Zszedł! Masowe podniecenie podkręcono więc na nutę kibolską, a dla bardziej wymagających na scenę zaproszono jednego z bardów PiS-u – Andrzeja Rosiewicza. To ostatnie, ma się rozumieć, już tylko w TVP.

Zdumiewający w swej żałości wygłup, jakiego dokonał imć Rosiewicz wiercąc się w pomieszczeniu przypominającym szatnię basenową w towarzystwie jakiejś kobiety udającej cheerliderkę i podśpiewując „sing and jump for Donald Trump” wydał mi się przez chwilę najpotworniejszą rzeczą, z jaką moja estetyczna wrażliwość musiała się zmierzyć od kiedy pamiętam. Po chwili zastanowienia jednak i to zaczęło mi się układać w puzzle, którego konstrukcja zmierza po prostu do maksymalnego rozedrgania jak największej liczby ludzi.

Następnego dnia podłączono cartridge z innym stylem. Gdy się naród już naszprycował się entuzjazmem i rozpromienił, a wizyta Trumpa miała rozpocząć oficjalnie, należało jednak włączyć powagę. Udało się to przy pomocy odwołania do krwi, honoru, historii i poświęceń. Po mistrzowsku wręcz, jako punkt odniesienia i utrzymywania diapazonu, obrano powstanie warszawskie. Stołeczny plac Krasińskich, przy którym znajduje się pomnik tegoż, był lokalizacją największego wiecu poparcia dla Trumpa, jaki ma on szanse zaliczyć w historii całej swojej kadencji.

Trump sam zaś, nolens volens, wpasował się w to wszystko perfekcyjnie. Jego gadanina o dzielnym polskim narodzie, jego poświęceniu, o Rosji, o Korei Północnej… Niesamowicie płytkie, prawicowe i cebulackie do granic, na jakie mógł sobie pozwolić, przemówienie wybornie samowmontwujące się w upiorną mantrę zoologicznego antykomunizmu, tak dobrze znanego nad Wisłą; koiło widzów niczym melisa.

Gdy ta anestezja przestawała działać, do akcji rychło wkroczyli komentatorzy i redaktor Rachoń oraz skarpetki Wojciecha Cejrowskiego z napisem TRUMP. A potem już tylko systematyczne powtarzanie słowa „sukces” i okraszanie go czasem przymiotnikiem „wielki”.

Wizyta prezydenta Stanów Zjednoczonych nauczyła mnie więc pokory wobec polskiej kultury ogólnej i tej politycznej. Niestety, była to smutna lekcja. Powiedzieć sobie, że kogoś ważnego się przeceniło, to jeden z największych zawodów, jakie w ogóle spotykają ludzi w życiu. A obudzić się z poczuciem takiego niesmaku w odniesieniu do społeczeństwa, w którym przychodzi milionom żyć i trwać to gigantyczna porażka.

Na moich oczach, przed jednym z najbardziej niepopularnych i nieprzewidywalnych światowych przywódców, przedefilował oto wdzięczny mu za jeszcze droższy gaz i trochę wojskowego złomu, powstający z kolan naród polski. Masy zombie łopoczące fagami USA i rodzimego kraju, które dziennikarzom mówiły, że oto wzięły udział w Zjeździe Gnieźnieńskim bis, z euforią i entuzjazmem niewolnika po lobotomii, który przedawkował stabilizatory nastroju.

Dzięki Trumpowi zrozumiałem więc do czego Polacy i Polski zdołali się doprowadzić w toku prawicowej kontrrewolucji zwanej transformacją. Nagle jej bardziej wrzaskliwą formę uznali za jakiś rodzaj metafizycznego buntu. Jego rezultatem są wprawdzie kolejne ograniczenia, ale jakoś ten szczęk nowych kajdan, któremu towarzyszy  rozbuchanie pogromowej atmosfery, koi skołatane biało-czerwone serduszka. I to skutecznie. Nowe kajdany, to też nowi wrogowie, a jakaż ich jest wielość: lewacy, ruscy, pedały, ciapaci, żydki, feminichy, antypolacy… O słodki Jezu! Molto nemici – molto onore! Tak mawiał ongiś Benito Mussolini. Polska powstaje z kolan i, kto wie, może wkrótce wskrzesi jego dzieło?

Czuję się więc – mówiąc śp. Józefem Glempem – zgoła ubogacony. Stan społeczeństwa jest gorszy niż przypuszczałem. Niestety, niemała część tzw. narodu polskiego cierpi na poważny patriotyczny obłęd. Wyraża się on w zupełnym zatraceniu we własnej wyobraźni, która, w toku transformacji wyjątkowo skutecznie uodporniła się na bodźce zewnętrzne i w ogóle wszelkie racjonalne przesłanki. Polacy, którzy wzięli udział w tej hucpie, jakiej PRL nie odstawiał nawet na okoliczność Ojca Narodów, wiedzą, że świat będzie się z tego śmiał. Zarówno ci, którzy to organizowali, jak i ci, którzy tłumnie przybyli. Ale to nie szkodzi, a może to nawet lepiej!

Oni mają zawsze sto procent racji w racji, a świat zawsze się myli. Kiedyś mylił się Związek Radziecki, teraz myli się Zachód. I niech się śmieją. Na pohybel odpadom ludzkości, które wszak jutro lub do końca tygodnia najdalej pożrą genderowcy i muzułmanie! I tak trafiamy oto w zaklęty krąg mrocznego prawicowego mistycyzmu, w którym dynamika jest taka – im więcej się śmieją, im bardziej krytykują, tym skuteczniej uszczelniają zbiorową świadomość kipiącą wyższością, ale i poczuciem oblężonej twierdzy na raz. Bo właśnie wtedy te dwa autodesktrukcyjne nurty zlewają się w szaleńczą makabreskę. Z tej drogi niech nikt nie waży się zejść. A kto skrytykuje, czy choćby jęknie – ten antypolak.

Na tym jednak nie koniec. Gdybym dzięki amerykańskiemu prezydentowi miał jedynie rozbudować swoje wrażenia na temat stanu świadomości Polek i Polaków, to byłoby pół biedy. Druga, cięższa gatunkowo połowa, to kwestia tego dziwacznego czegoś zwanego Trójmorzem. Zasadniczo było to tematem pustej gadaniny rozlicznych prawicowych komentatorów już od kilku lat. Po wygranych przez PiS wyborach i skoku na media udało się tę kwestię nieco spopularyzować, ale większość ludzi przytomnych, jak się zdaje, traktowało to jako kolejny mokry sen Michalkiewiczów, Cejrowskich, Kolonków, Kruli itp. Tymczasem okazało się, że bez żadnych poważniejszych negocjacji rzeczone Trójmorze własnie odpaliło w Warszawie swojego – tak to przynajmniej wygląda – założycielskiego szampana.

Mam przekonanie graniczące z pewnością, że zrozumieć jest to w stanie jedynie bardzo ograniczona liczebnie mniejszość w Polsce. Zaczadzenie projankesizmem i rusofobią w ostatnich latach tak bardzo się podniosło, że zdolność racjonalnego myślenia odjęło nawet znakomitej większości tzw. polskiej lewicy.

Po pierwsze, jest to konglomerat najbardziej niepoważnych państw w Europie. Jeżeli wyjąć z tej układanki Austrię, Czechy i Słowację (co do których wypada mieć wątpliwość na ile długo i realnie zagoszczą w tej inicjatywie), to całe to nowe przymierze składa się z Polski, Rumunii, Bułgarii, Chorwacji, Węgier i pribałtyki. Nie ma tu zasadniczo ani jednego czynnika, który można by uznać za uznający własną podmiotowość, samodzielny i racjonalnie rządzony. Do pełnego Jurassic Parku brakuje tylko Ukrainy.

Po drugie, państwa te należą do Unii Europejskiej. Jakim prawem jakiś prezydent z drugiej półkuli przyjeżdża do Warszawy i faktycznie powołuje – bez konsultacji z kimkolwiek – nową konstrukcję geopolityczną? Bez rozmów na szczycie, bez wizyty w Paryżu i Berlinie… Jedyne, co poprzedziło tzw. szczyt trójmorza w Warszawie to jakieś mało zobowiązujące pogadanki pomiędzy prezydentem Dudą i jego chorwacką ekwiwalentką – Kolindą Kitarović, a było to latem ubiegłego roku. Wówczas ewentualną wygraną Trumpa w wyborach w USA zaczęto dopiero straszyć. Minął rok, od zmiany warty w Białym domu nawet mniej, a tu, proszę bardzo, taka niespodzianka.

Czuję  się więc pouczony o braku podmiotowości Unii Europejskiej. Jeżeli chodzi o powagę czy samodzielność państw tego całego Trójmorza – nie miałem nigdy większych wątpliwości, choć fakt, iż zagarnięta została tam jankeską chochlą także Austria świadczy jak najgorzej właśnie o UE. Nie dość, że jest to konsorcjum bankierów i ministrów finansów, nie dość, że jest niedemokratyczne, to jeszcze pozwala sobie na takie ruchy Waszyngtonu. Doprawdy, nie moją sprawą jest indywidualna godność Frau Merkel czy Monsieur  Macrona, ale przecież swoją postawą poniżają nas wszystkich, a już na pewno tych (na lewicy takich trochę jest), którzy wciąż w Unii właśnie lokują swoje polityczne nadzieje.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Nie rozumiem ostatniego akapitu, dlaczego zidiocenie narodów ma zle świadczyć o EU? Dlaczego w dobie galopującego populizmu, klęski humanitarnej u bram Europy, mieszaniu się Kremla w podmiotowość najpoważniejszych graczy na arenie międzynarodowej Frau Merkel czy Monsieur Macron mieliby zawracać sobie głowę Polską Kaczyńskiego czy Węgrami Orbana? Nie cierpmy na gigantomanię, nie jesteśmy na tyle znaczący by poważni ludzie na poważnie brali coś tak niewiarygodnie głupiego jak Trójmorze. Napawa jedynie smutkiem, że sami dobrowolnie wyrzuciliśmy się na margines bo bądzmy szczerzy, zadarliśmy nosa i kiedy fala, nie bójmy się słów, faszyzmu zaczęła rozlewać się po naszym kraju stać nas było jedynie na fochy lub kiepskie żarty. Ale to tylko moje zdanie, jeśli coś zle zrozumiałam to mnie oświećcie.

    1. dlatego ze przyszłość Polski i jej podmiotowość jest związana z UE
      nie przetrwamy jako państwo narodowe w takim kształcie jak obecnie

  2. I tylko podziwiać poziom zidiocenia … co najmniej telewizorni, a i niemałej części społeczeństwa. Choć i można się zachwycić nad błyskawicznymi postępami kaczej ekipy w tym zbożnym dziele. Idealnie wpasują się w amerykański mit.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

BRICS jest sukcesem

Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …