Powinniśmy dążyć do rozbicia dzielnicowego Rosji. Ukraina powinna zostać natychmiast zaproszona do struktur NATO i Unii Europejskiej. Odpowiedzią na naruszenie integralności Ukrainy powinien być atak atomowy NATO na Rosję. Polski rząd powinien uchwałą zezwolić obywatelom do zaciągania się do ukraińskiej armii.
To tylko niektóre pomysły rzucane przez szeroko pojętą polską lewicę w odpowiedzi na rosyjską agresję na Ukrainę z 24 lutego. Łączy je jedno: są całkowicie oderwane od rzeczywistości, odrealnione, ich rzekomy radykalizm ma wskazywać na emocjonalne i etyczne wzburzenie formującego. Maskują one także słabo uświadomiony fakt, że ekonomiczne sankcje, w sprawie których Zachód także nie mówi jednym głosem, mogą być albo nieskuteczne, albo eskalujące konflikt na niewyobrażalną skalę. W takiej chwili zatem bombastyczny radykalizm tych, którym bardzo szybko zapachniał proch i dla których wojenna zawierucha jest romantycznym uniesieniem, potrzebą zblazowanego serca, naprawdę niewiele kosztuje.
Źródłem wszystkich tych recept jest pewna wiedza tajemna, gnoza. Otóż jako Polacy mamy dar, dzięki któremu rosyjska diaboliczna natura staje przed nami naga, niezakryta. Sekciarska wiara w to, że jedyną odpowiedzią Zachodu na wojnę w Ukrainie jest interwencja militarna, każe jej wyznawcom nazywać wszystkich tych, którzy jej nie podzielają, w najlepszym wypadku niepoprawnymi rusofilami, w najgorszym natomiast ruskimi onucami.
Rusofil to osoba, która w sposób erudycyjny porusza się w obszarze rosyjskiej kultury i ową kulturę obdarza pewną namiętnością. Nie zasługuję na miano rusofila i do bycia rusofilem nie aspiruję. Nieźle znam kilku XIX-wiecznych klasyków literatury rosyjskiej, lubię Strawińskiego i Rachmaninowa, dużą sympatią darzę rosyjską myśl szachową i to wszystko. O ile jednak nie czuję się rusofilem, o tyle od małego do czerwoności doprowadza mnie rusofobia. Zupełnie nie rozumiem dlaczego przymiotnik rosyjski czy ruski jest ciągle synonimem bylejakości. Kiedy na początku 2021 roku w mediach słyszałem nader często zdanie „chyba nie będziemy się, hehe, ruską szczepionką szczepić” doprowadzało mnie ono na zupełne Himalaje irytacji. Irytuje mnie także fakt, że polski uczeń od małego jest przygotowywany do wojny z Rosją. Nie chodzi tu tylko o szkołę Czarnka, ale całą edukację historyczną po ’89 roku. Irytuje mnie i spotyka się z moim głębokim niezrozumieniem jeszcze wiele innych elementów wzajemnych relacji polsko rosyjskich, ale nie o tym jest ten tekst.
Nie mam nic wspólnego z proputinowskimi szurami, którzy w Rosji dostrzegają historycznego Katechona, mającego zetrzeć ze świata piętno zgniłego liberalizmu.
Ale podobnymi do powyższych szurami są dla mnie ci wszyscy, którzy w Rosji widzą manifestację historycznego antychrysta, którego widmo wisi nad światem i który blokuje globalną immanentyzację eschatonu.
Wojna jest zawsze najgorszą tragedią, jaka może spotkać społeczeństwa i jednostki. Przed wkroczeniem wojsk rosyjskich na Ukrainę byłem przekonany, że celem maksimum Rosji jest autonomia Ługańska i Donbasu, co w moim odczuciu byłoby świetnym prologiem do zakończenia faktycznej wojny domowej trwającej na Ukrainie od 2014 roku. Tego, co stało się 24 lutego nie rozumiem, nie znam jednak przebiegu rozmów pomiędzy administracją Putina a przedstawicielami Najlepszego z Możliwych Świata Zachodu. Wiem jednak, że za każdym razem rosyjska delegacja po rozmowach sygnalizowała, że jest słuchana, ale nie słyszana. Mogę się domyślać, że Rosji chodzi o taką Ukrainę, która nie kolaboruje militarnie i gospodarczo z Zachodem i Ukrainę, która nie neguje przywiązania do rosyjskiego kręgu kulturowego dużej części swoich obywateli.
Sprzeciwiam się natomiast z całą mocą takiej interpretacji tego konfliktu zbrojnego, zgodnie z którą wojna na Ukrainie wynika z jakiś immanentnych cech Rosji/Putina/rosyjskiego społeczeństwa. To myślenie nieuka. Wojna na Ukrainie wynika z samej natury imperializmu jako takiego, który to imperializm jest konsekwencją globalnego kapitalizmu. Rosja jest natomiast jednym z głównych aktorów tegoż.
Jaka zatem powinna być odpowiedź polskich środowisk lewicowych na wojnę w Ukrainie? Po pierwsze bezwzględna pomoc wszystkim tym, którzy przed wojną uciekają. Każdą wojną.
Po drugie jest nią obśmiana już przez wszystkich deeskalacja. Należy dążyć do budowania międzynarodowego ruchu antywojennego z wyraźnym komponentem klasowym.
Na dalszej eskalacji konfliktu, na galopującym wyścigu zbrojeń, na militaryzacji życia codziennego, na przekazywaniu coraz większych części PKB na wojsko zawsze stracą instytucje i usługi publiczne i zawsze straci zwykły człowiek.
Powiecie, że to naiwne? Zgoda, jednak czy naiwnym nie jest wzywanie, z poziomu lewicowych kanap, militarnych potęg do nuklearnego ataku na Rosję i jej dzielnicowego rozbicia? Jeśli międzynarodowy ruch antywojenny jest wyrazem naiwności, to liberalne media informują już o międzynarodowych brygadach ochotniczych, w których po stronie Ukrainy walczą na razie cywile z Białorusi, Rosji, Czeczenii. Polacy na pewno też zostaliby przyjęci. Co prawda służba w armii innego kraju jest w Polsce nielegalna, ale heroizm jest heroizmem, bo kosztuje.
Na końcu dodam, że jedną z niesłusznie zapomnianych kategorii stworzonych przez Karola Marksa jest „unicestwienie przestrzeni przez czas”. Polega ona z grubsza na tym, że wraz z rozwojem techniki przenoszenia towarów na odległość zanikają przestrzenne, geograficzne różnice między kapitałami, tak że każdy z kapitalistów/państw kapitalistycznych/korporacji może działać z tą samą sprawczością w tym samym czasie, w dowolnej części ziemskiego globu. W tym sensie rację mają ci wszyscy, którzy mówią, że Ukraina nie jest rosyjską strefą wpływów. Ukraina jest zarówno rosyjską, chińską, amerykańską i europejską strefą wpływów i geograficzne odległości nie mają tu żadnego znaczenia.
I właśnie starcie tych wpływów dziś na Ukrainie obserwujemy.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…