To wielki kapitał odpowiada za globalne ocieplenie i klęski żywiołowe.

Huragany Harvey i Irma, które spustoszyły niedawno Karaiby, Florydę i amerykańskie miasto Houston, przykuły uwagę większości mediów na świecie jako spektakularna katastrofa naturalna. Coraz trudniej jednak zamykać oczy na podstawowe fakty, komplikujące nieco zwyczajowe rozumienie klęsk żywiołowych. Klimatolodzy i synoptycy są coraz bardziej zgodni co do tego, że tak szybko następujące po sobie kataklizmy o takiej sile (Harvey – kategoria 4, Irma – kategoria 5) są przejawem gwałtownych zmian klimatycznych. Cieplejsze oceany to częstsze huragany. Pismo naukowe „Climatic Change” zwraca uwagę na to, że dziewięćdziesięciu największych emitentów dwutlenku węgla, a wśród nich firmy BP, Chevron i ExxonMobil, odpowiadać może nawet za 50 proc. wzrostu średniej temperatury na ziemi i 32 proc. wzrostu poziomu mórz i oceanów. Nic więc dziwnego, że „naturalność” klęsk wydawać się dziś może niektórym dziwnie nienaturalna. Pomijając jałowe kwestie definicyjne, furia żywiołów nabiera z upływem lat coraz wyraźniej politycznego charakteru, zwłaszcza jeżeli – ku zniesmaczeniu apologetów systemu – wziąć pod uwagę związki tych katastrof z kapitalistycznym sposobem produkcji. Oprócz ich przyczyn, również rozmiar skutków jest wyznaczany przez pogoń za zyskiem.

Globalne ocieplenie jest faktem naukowym

Warto zacząć od tego, że „sceptycy klimatyczni” zostali właśnie zaorani. W sierpniowym wydaniu pisma „Environmental Research Letters” opublikowano metaanalizę wskazującą, że wśród badaczy istnieje 97-procentowa zgoda, że wzrost średniej ziemskiej temperatury jest spowodowany emisją dwutlenku węgla do atmosfery. Najciekawsza jest jednak odpowiedź na pytanie, co z pozostałymi 3 procentami artykułów naukowych, których wnioski przeczą tej hipotezie? Inne badanie porównawcze opublikowane właśnie w „Theoretical and Applied Climatology” stwierdza jednoznacznie, że wszystkie z tych 3 procent analiz są błędne metodologicznie. Najczęściej opierają się one na tendencyjnym doborze danych. Zdarza się również tworzenie naciąganych modeli teoretycznych, np. modeli oddziaływania słońca i księżyca na klimat Ziemi, które mają niewiele wspólnego z fizyką ziemskiego i okołoziemskiego otoczenia naturalnego, bo operują nieprawdopodobnym zakresem istotnych zmiennych.

Jednocześnie trwa ideologiczna ofensywa prawicy zdeterminowanej do dalszego „czynienia sobie ziemi poddanej”, nawet za cenę rozpętania ekologicznej apokalipsy, m.in. zniszczenia rolnictwa i zatopienia wielu metropolii. Obecny prezydent USA Donald Trump oficjalnie uznał globalne ocieplenie za „wielką ściemę”. Tymczasem w 2015 r. ukazał się raport amerykańskich ekspertów, w tym trzech byłych sekretarzy obrony, ostrzegających przed ryzykiem politycznym, jakie niosą ze sobą zmiany klimatyczne. Podkreślali oni m.in. rolę „uchodźców klimatycznych” z krajów globalnego południa i to, że ekonomiczne konsekwencje ocieplenia powodują wzrost ekstremizmów w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Dzisiaj jednak prawicowy negacjonizm Trumpa zbiera ponure żniwo w samych USA.

Houston, mamy problem (z neoliberalizmem)

Tuż po uderzeniu Harveya w Houston „The Guardian” opisał dramatyczne historie mieszkańców, którzy nie dość, że utracili dobytek, to są ścigani – nawet sądowo – przez właścicieli mieszkań z powodu nieopłaconego czynszu za nieruchomości, które po przejściu powodzi są nie do użytku. Władze stanowe i federalne zupełnie zignorowały swe obowiązki wobec obywateli, których życie znalazło się w sytuacji bezpośredniego, niezawinionego zagrożenia o wielkiej skali. Ewakuacje były fragmentaryczne, wybiórcze i „dobrowolne”. Wyjątkowo kuriozalnie i cynicznie wypadł prezydent Trump, który – gdy znano już skalę zniszczeń w Teksasie: 185 tys. domów uszkodzonych, 9 tys. kompletnie zniszczonych i ponad 80 ofiar śmiertelnych – w momencie, gdy Irma zbliżała się do Florydy, wystąpił wyłącznie ze wzniosłym apelem do mieszkańców stanu, by „ratowali swoje rodziny”. Szkoda tylko, że jego administracja, zdeterminowana jak nikt wcześniej do realizacji neoliberalnej agendy, wycofała wcześniej część regulacji i inwestycji przeciwpowodziowych, uznając je za „nieefektywne”.

W „Washington Post” ukazał się wyjątkowo pouczający tekst dwóch hydrologów, specjalistów od zapobiegania powodziom, uzmysławiający do czego prowadzi stawianie zysków ponad ludźmi. W 1995 r. wydali raport tłumaczący, że miastu Houston coraz bardziej będą zagrażać huragany i powodzie, i wyjaśniający jak racjonalne planowanie miejskie może ograniczyć ich skutki. Niestety od tamtej pory nie zrobiono prawie nic, bo priorytet ma szczęście deweloperów. Houston jest dzisiaj czwartym pod względem liczby mieszkańców miastem w USA. W ostatnich latach przeszło gwałtowny rozwój – a raczej rozrost – urbanistyczny. Proces ten przebiegał żywiołowo i zupełnie chaotycznie, w sposób podporządkowany głównie interesom branży budowlanej i oparty na zasadzie minimalizacji wydatków samorządowych. Skutek jest kuriozalny: kluczowe miasto Teksasu zajmuje dziś większy obszar niż Chicago, Waszyngton, San Francisco, Boston, Santa Barbara i Manhattan razem wzięte! Wszystkie zalecenia przeciwpowodziowe systematycznie lekceważono, żeby tylko budować więcej, szybciej i taniej. Stawiano domy na terenach zalewowych, wybetonowano, wyasfaltowano i „wykostkowano” znaczną część terenów, które w naturalny sposób chłonęły wodę i nie pozwalały się jej rozlewać.

Trzeba do tego dodać oszukańczy system ubezpieczeniowy, który zachęcał Amerykanów do kupowania mieszkań na zagrożonych terenach, w stanach takich jak Teksas, Missouri, czy Illinois. Budowane na nich domy były obciążone zbyt niskimi składkami, żeby system sam mógł finansować powtarzające się szkody powodziowe, więc wypłacanie odszkodowań przez całe lata było subsydiowane przez państwo, sprzyjając tym samym ryzykownemu osadnictwu. Powtarzające się straty pokrywano ostatecznie z pieniędzy podatników, znacznie przekraczające koszty zabezpieczeń przeciwpowodziowych. Tylko deweloperzy i ubezpieczyciele na tym zarobili. Nie powinno nikogo dziwić, że jeden z publicystów biznesowych „New York Timesa” wręcz cieszy się z dewastacji Houston – zapowiada, że będzie ona „bodźcem”, który pobudzi „wielki wzrost gospodarczy”, a reszta świata powinna uczyć się na tym przykładzie. Ta logika została już dokładnie opisana przez Naomi Klein w „Doktrynie szoku”. Była też wcielana m.in. w procesie odbudowy Nowego Orleanu po Katrinie – skutkiem okazała się silna gentryfikacja, jeszcze większa segregacja rasowa i klasowa niż przed 2005 r.

Socialismo o muerte

Tymczasem według statystyk na Kubie śmierć podczas huraganu jest piętnastokrotnie mniej prawdopodobna niż w USA. Kiedy w zeszłym roku przez Karaiby przetoczył się huragan Matthew (kategoria 4) na Haiti zabił on tysiąc osób, podczas, gdy na Kubie zaledwie czworo. Wszystko to za sprawą spójności tkanki społecznej i doskonałej organizacji akcji prewencyjnych. Zawsze zanim nadciągnie kataklizm, lokalne społeczności w zagrożonych miejscowościach są starannie informowane o niebezpieczeństwie. W kampanie informacyjne i resztę działań przygotowawczych włączani są studenci i uczniowie w ramach ich obowiązków szkolnych – dzięki nim informacje docierają do środowisk sąsiedzkich. Szkoły, szpitale, urzędy i wszelkie instytucje publiczne stają się ośrodkami wielkiej sieci wsparcia i pomocy. Ewakuacje są obowiązkowe, w przeciwieństwie do USA, gdzie – jak przystało na “ojczyznę wolności” – są one dobrowolne. W Stanach Zjednoczonych zawsze część osób na terenie objętym ewakuacją decyduje się zostać w domu z obawy przed szabrownikami. Na Kubie obowiązkowość ewakuacji całej okolicy raczej rozwiązuje ten problem, bo ewakuuje się też potencjalnych szabrowników. Kuba musi oczywiście i nadal będzie musiała mierzyć się z regularnymi stratami materialnymi w następstwie huraganów. Wiele jednak wskazuje na to, że dobrze zorganizowane społeczeństwo socjalistyczne, oparte na trwałych zasadach równości i solidarności, gwarantuje swoim członkom rzeczywiste poszanowanie ludzkiego życia. Nic dziwnego, że po przejściu Irmy amerykańskie media, m.in. New York Times, oprócz tego, że epatowały zdjęciami zatopionej Havany, to z uznaniem, a nawet z zazdrością,  rozpisywały się na temat kubańskiego systemu przeciwhuraganowego.

Huragan Chevron, kategoria 5

Gospodarka oparta na nieograniczonej akumulacji kapitału zawsze będzie umożliwiała największym producentom eksternalizację kosztów, tzn. przerzucanie kosztów na tych, którzy w ogóle nie uczestniczą w ich transakcjach. Typowym tego przykładem jest emisja CO2 do atmosfery, czyli do reszty świata. Europejski system limitowania emisji niewiele daje, skoro pozwoleniami można handlować, tzn. można zapłacić za to, żeby z zyskiem emitować ponad limit. Jest to tylko sposób na to, by gospodarki „czystsze”, czyli bogate, mogły wcześniej poniesionymi kosztami eko-dostosowania obarczyć biedniejsze, „brudniejsze”, a do nich niestety zalicza się też Polska.

Pytanie o alternatywę jest oczywiście trudne, bo wymaga wiary i dobrych intencji, o te zaś trudno w epoce zinstytucjonalizowanego cynizmu. Nie ma pewności, czy alternatywa taka jest możliwa, wiadomo zaś na pewno, że jest konieczna. Jeżeli tylko nie chcemy sobie nawzajem zgotować piekła na ziemi. Klimatolodzy podkreślają, że jest już oczywiście za późno, żeby globalne ocieplenie powstrzymać. Można będzie jedynie mitygować jego skutki. Widzieliśmy już, że wszechwładna i nietykalna zasada „opłacalności” tego nie ułatwia. Nie ma na razie innego wyjścia, jak podnosić świadomość społeczeństw, bo w czasach prezydenta Trumpa i ministra Szyszki doskonale widać jak jest z nią krucho. Na ciekawy pomysł wpadła felietonistka magazynu New Republic: można by coraz częstsze huragany zacząć nazywać nie damskimi lub męskimi imionami, lecz imionami tych, którzy rzeczywiście w pewnym sensie są ich twórcami? Nie Irma, Harvey lub Maria, a raczej Chevron, Exxon lub BP. Dostęp do ludzkich umysłów często wymaga użycia łomu.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Po tak dogłębnej diagnozie o morderczych skutkach niewidzialnej ręku rynku i monoplutokracji pozostaje zakrzyknąć socialismo si, muerto no. Tylko czy nieszczęśnicy z Puerto Rico, żyjący z dotacji Wuja Sama i Haitańczycy to hasło podejmą?

  2. Straszy się nas ciągle dwutlenkiem węgla. Ale przecież przyroda zwraca nam tlen, Proszę zobaczyć jakie są obecnie coroczne przyrosty drzew, a jakie były w latach pięćdziesiątych
    i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Bać się należy tego że może niebawem braknąć nam tlenu do oddychania, jako następstwo spalania wielkiej ilości węglowodanów i wodoru z gazu ziemnego. Nie znam procesu naturalnego w wielkiej skali do rozkładu powstającej wody na wodór i tlen.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…