„Praktyka teoretyczna” nr 4/2018
Ksenofobia rozgościła się na dobre na zachodnich salonach, w debacie publicznej, retoryce politycznej i mediach głównego nurtu. Tak naprawdę nigdy ich na nie opuściła. Powojenny konsens antyfaszystowski i efekt dekolonizacji nie wyrugowały całkowicie stereotypów i uprzedzeń wobec mniejszości oraz społeczeństw niezachodnich. Niemniej w ciągu minionego ćwierćwiecza, gdy uprzedzenia te zaczęły się szerzyć pod postacią islamofobii, ich obecność w przestrzeni publicznej stała się bardziej bezwstydna. W odróżnieniu od innych form szowinizmu manifestowanie wrogości wobec muzułmanów na ogół uchodzi bezkarnie. W liberalnych i konserwatywnych mediach głównego nurtu o islamie i jego wyznawcach można mówić językiem, który wywołałby skandal, gdyby został użyty na przykład wobec Afroamerykanów.
Stereotypy i fałszywe informacje, nieuprawnione generalizacje i stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, uprzedzenia religijne i kulturowe, obelżywe sformułowania i język pogardy, w wielu przypadkach czerpiące garściami wprost z dyskursu antysemickiego z lat trzydziestych minionego stulecia, można znaleźć zarówno w serwisach informacyjnych, jak i w uchodzącej za poważną publicystyce. W największym polskim dzienniku – Gazecie Wyborczej – drukowano jawnie islamofobiczne teksty Oriany Fallaci, a w roli eksperta od islamu występuje na jej łamach muzułmański arabo- i islamofob Piotr Ibrahim Kalwas. W serwisach informacyjnych muzułmanów, szczególnie arabskich, przedstawia się zgodnie z najgorszymi wzorcami rasistowskimi – jako odczłowieczony, groźny i dyszący nienawiścią tłum. Ministrowie Jarosław Gowin i Witold Waszczykowski jawnie odwołują się do islamofobicznej retoryki, usprawiedliwiając antyuchodźczą politykę polskiego rządu w mediach i na forum międzynarodowym.
Fenomen islamofobii, której doświadczamy dziś w Europie, nie jest fałszywą odpowiedzią na realne zagrożenia stwarzane przez ekspansję dżihadyzmu Organizacji Państwa Islamskiego, al-Kaidy czy Boko Haram. Rzecz jasna rozwija się ona w kontekście sporadycznych zamachów w europejskich miastach, stanowiących odprysk wojen w Syrii, Iraku i Libii, w które zaangażowały się mocarstwa zachodnie. Podobnie jak jej wcześniejsza fala, związana z atakami z 11 września 2001 roku. Nowej islamofobii nie da się jednak zredukować do tego „kontekstu terrorystycznego”. Zaczęła się wiele lat, a nawet dekad przed tymi wydarzeniami. Właściwym kontekstem dla wznoszenia się kolejnych fal islamofobii są natomiast pogłębiające się problemy ekonomiczne i społeczne, które od lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku przyjmują postać strukturalnego kryzysu kapitalizmu. Wśród wielu jego przejawów najistotniejsze są: spadek stopy akumulacji, trwały spadek tempa wzrostu gospodarczego, obniżenie rentowności przedsięwzięć gospodarczych z wyjątkiem sektora finansowego oraz kryzys zachodniej dominacji w globalnych stosunkach gospodarczych. Po stronie konsekwencji społecznych kryzysu w rozwiniętych krajach kapitalistycznych należy wymienić przede wszystkim rosnące nierówności, bezrobocie, pauperyzację klasy średniej i pracowników, demontaż sektora publicznego i destabilizację stosunków pracy. W planie międzynarodowym obserwujemy erozję ładu opartego na prawie międzynarodowym i stojących na jego straży instytucjach, militaryzację sprawowania hegemonii oraz wzrost rywalizacji imperialistycznej.
Wrogość do islamu przetacza się przez świat zachodni pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy zaostrzający się kryzys toruje drogę neoliberalnej kontrrewolucji, a w Iranie upada reżim proamerykańskiego szacha Rezy Pahlawiego. Koncepcje „zderzenia cywilizacji”, doktryny Likudu i Projektu Nowego Amerykańskiego Stulecia powstają w okresie naznaczonym przez zaciskanie pasa, deregulacje, prywatyzacje, cięcia wydatków publicznych i skutki kolejnych kryzysów: finansowego z roku 1987, azjatyckiego z lat 1997–1998 oraz wywołanego przezeń gigantycznego krachu funduszu inwestycyjnego LTCM. Absolutną wojnę z terroryzmem poprzedza krach na giełdzie nowych technologii NASDAQ i upadek Worldcomu (kolejnego korporacyjnego giganta) w latach 2000–2001. Z kolei grunt pod najnowszą falę islamofobii przygotował największy od 1929 roku kryzys, który zaczął się jako krach finansowy lat 2007–2009 i pierwsza w historii globalna klęska głodu, a potem przekształcił się w kryzysy długu publicznego oraz nową „wielką depresję”, która wciąż na dobre nie została przełamana. Nie jest to zwykła koincydencja czasowa. Gdy kapitalizm wpada w kłopoty, klasy rządzące starają się bronić swoich przywilejów, zarządzając kryzysem. Konsekwencje takich działań na polu międzynarodowym, społeczno-ekonomicznym i kulturalnym napędzają zapotrzebowanie na kozła ofiarnego i obsadzanego w tej roli „innego”. O ile w czasie wielkiego kryzysu 1929 roku rolę tę narzucono Żydom, to od ponad trzech dekad coraz częściej przypisuje się ją muzułmanom lub muzułmańskim imigrantom.
Rzecz jasna muzułmanie pełnili funkcję wielkiego innego Zachodu właściwie od momentu pojawienia się ich religii i w całym jej historycznym rozwoju. To w odniesieniu do nich w kulturze i polityce europejskiej ujawniły się pierwsze rysy rasistowskie. Od eksterminacji hiszpańskich morysków i marranów w początkach siedemnastego wieku kategoria innego zaczęła nasiąkać treściami specyficznie nowoczesnymi. Przynależność do wspólnoty religijnej, która mogła zostać porzucona pod przymusem lub na drodze dobrowolnej konwersji, ustępowała niezbywalnej tożsamości rasowej. Moryskowie i marranie padli ofiarą masowych prześladowań nie dlatego, że byli – odpowiednio – muzułmanami lub żydami, ale pomimo tego, że nawrócili się na chrześcijaństwo. Chyba po raz pierwszy w historii Zachodu uznano wówczas, że pod fasadą oficjalnego wyznania może tkwić jakaś ukryta tożsamość, której nie da się wymazać – islamska rasa. W ciągu kilku minionych dekad, po kompromitacji swojej wersji biologicznej, rasizm ewoluował ku formie kulturowej. Przypisuje ona kategoriom takim jak moralność wspólnotowa, religia czy obyczajowość tę samą niezbywalność, która jeszcze siedemdziesiąt lat temu miała rzekomo wynikać z koloru skóry. Ale przejście od rasizmu biologicznego do kulturowego nie jest jedyną z transformacji odróżniających historyczne formy fobii wobec wyznawców islamu od ich dzisiejszych postaci.
Dzisiejsza islamofobia nie jest prostym rozwinięciem dawnej niechęci do muzułmanów. Zarówno w zakresie swej treści, form przejawiania się, spełnianych funkcji politycznych, jak i konsekwencji społecznych stanowi zjawisko nowe, osadzone w ekonomii politycznej, kontekście międzynarodowym i układach sił klasowych charakteryzujących kapitalizm w wersji neoliberalnej, którego ekspansja przypada na czas schyłku dotychczasowego układu hegemonicznego. Geopolityczne i ekonomiczne aspekty współczesnej islamofobii nakładają się na siebie, przeplatają i wzajemnie wzmacniają. Nie sposób ich rozdzielić i nie wolno izolować, ale mimo to warto poddać je analizie, patrząc przez pryzmat każdego z nich z osobna.
W planie geopolitycznym warunki dla rozwoju dzisiejszej islamofobii zaczynają się kształtować podczas arabsko-izraelskiej wojny październikowej 1973 roku i będącego jej konsekwencją kryzysu naftowego. Trwający od 1968 roku rozwój rewolucji palestyńskiej, która realnie zagroziła proamerykańskim reżimom na Bliskim Wschodzie, widmo klęski Izraela zaledwie 5 lat po jego wielkim triumfie w wojnie sześciodniowej 1967 roku, w której Izrael zaatakował i pokonał swoich najważniejszych arabskich sąsiadów – Egipt, Syrię i Jordanię – oraz solidarna akcja państw OPEC prowadząca do urealnienia cen węglowodorów (czyli ich podwyżki) wstrząsnęły Zachodem. Świat arabski po raz pierwszy tak wyraźnie objawił się tamtejszym strategom jako zagrożenie dla hegemonicznych interesów USA i jego sojuszników w najistotniejszym pod względem strategicznym regionie surowcowym planety.
Wagę wydarzeń politycznych wzmocnił fakt, że nałożyły się one na kryzys gospodarczy postępujący w transatlantyckich ośrodkach kapitalizmu od końcówki lat sześćdziesiątych i zapowiadający zmierzch reżimu akumulacji ukształtowanego po II wojnie światowej, zwanego też ładem z Bretton Woods. Włączenie się do globalnej rywalizacji Europy i Japonii – dwóch ośrodków kapitalizmu odbudowanych po zniszczeniach wojennych – de facto zakończyło amerykańską hegemonię oraz ograniczyło ekonomiczne korzyści z niej płynące. Najpierw w USA, a potem też w skali globalnej ekspansja kapitału uległa wyhamowaniu. Spadająca stopa akumulacji i ogólne spowolnienie dynamiki gospodarczej sprowokowały próby rozruszania systemu przez jego finansjeryzację i restaurację władzy klasowej. Odejście od standardu złota i upłynnienie kursu dolara w latach 1972–1973, atak na zdobycze pracownicze skutkujący zablokowaniem wzrostu płac w USA i pojawieniem się bezrobocia strukturalnego w Europie, zwiększenie roli wielkich korporacji w gospodarce oraz odejście od energooszczędnych zbiorowych form konsumpcji na rzecz energochłonnej konsumpcji indywidualnej doprowadziły do wzrostu znaczenia cen ropy naftowej i wyłonienia się standardu ropy jako miernika kondycji gospodarki, a zarazem narzędzia nacisku w stosunkach międzynarodowych.
Paradoksalnie przepływ finansów do krajów naftowych po 1973 roku okazał się wsparciem dla polityki neokolonialnej. Po pierwsze dlatego, że petrodolary wzmocniły arabskich konserwatystów i islamistów zwalczających antyimperialistyczną lewicę na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Po drugie, pieniądze zarobione na ropie rządy Półwyspu i Zatoki lokowały w europejskich i amerykańskich bankach, które z kolei oferowały je krajom Trzeciego Świata i Europie Wschodniej w formie kredytów o zmiennym oprocentowaniu. Państwa te potrzebowały środków do finansowania projektów modernizacyjnych i radzenia sobie ze skutkami globalnego spowolnienia gospodarczego. Na początku następnej dekady, gdy Waszyngton zaczął walkę ze wzrostem inflacji, podwyższając oprocentowanie kredytów, kraje rozwijające się wpadły w pętle zadłużenia i znalazły się na łasce i niełasce wierzycieli. Uderzyło to także w świeckie reżimy arabskie związane z trzecioświatowym projektem Bandungu.
Świat arabski wcześniej też dostarczał przywódcom zachodnim powodów do bólu głowy. Dekolonizacja, klęska mocarstw kolonialnych w wojnie z Egiptem w 1956 roku, rewolucje i ustanowienie nacjonalistyczno-populistycznych reżimów w Iraku, Syrii, Egipcie, Jemenie Południowym, Tunezji i Algierii, a wreszcie silna lewica marksistowska w regionie były problemami dla amerykańskich, brytyjskich czy francuskich wpływów. Nigdy jednak nie uznawano ich za zagrożenie na własnym terenie. Przejście od „problemów” do „zagrożeń” nastąpiło właśnie w okolicach kryzysu naftowego. Wcześniejsze nacjonalizacje, polityki redystrybucyjne i lewicowa retoryka nie wywołały takiego szoku, bo ich skutki nie były odczuwalne bezpośrednio w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku. Teraz tak się stało. Rosnąca rola ropy naftowej przełożyła się na powstanie mglistej wizji „arabskiego zagrożenia”. Początkowo jeszcze definiowano je w kategoriach politycznych i ideologicznych, usiłując wpisać je w ramy zimnej wojny z Blokiem Wschodnim (co okazało się w dużej mierze nieuzasadnione i tylko pozbawiło działania Zachodu skuteczności). W tych ramach ideologicznych do rangi lokalnego sojusznika w walce z „arabskim zagrożeniem” awansowały ruchy islamistyczne. Te ruchy odwołujące się do radykalnej retoryki, a często także do przemocy, zyskały wsparcie ze strony konserwatywnych reżimów Półwyspu Arabskiego i Zatoki, wzbogaconych nagle dzięki naftowemu boomowi.
Powstało wtedy coś w rodzaju trójkąta bliskowschodniego. W jego skład weszły Stany Zjednoczone, państwa Półwyspu Arabskiego oraz prawicowe ruchy islamistyczne. W ramach trójkąta Stany Zjednoczone wspierają i zbroją Arabię Saudyjską oraz emiraty (i w ten sposób odzyskują część pieniędzy płaconych za drożejącą ropę). W zamian Waszyngton korzysta na wsparciu tych reżimów dla ruchów islamistycznych walczących z arabską lewicą (także i to wsparcie finansowano za petrodolary). Arabskie monarchie cieszą się protektoratem Waszyngtonu. Z kolei radykałowie korzystają z hojnego wsparcia finansowego i technicznego, w zamian za które nie atakują skorumpowanych reżimów. Uzależnienie USA od sojuszu z Saudami i władcami Zatoki, którzy z kolei płacą haracz islamistom i dżihadystom (dzięki temu eksportując radykalizm islamski i kupując spokój u siebie), trwa do dziś i wpływa na obecną sytuację międzynarodową oraz skuteczność działań USA w regionie.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych trójkąt ten przynosił Waszyngtonowi wymierne sukcesy w postaci zwasalizowania Egiptu (będącego wcześniej biegunem arabskiej rewolucji), podkopania pozycji Algierii, wzmocnienia Izraela i nieudanej rewolucji – oraz udanej kontrrewolucji – w Jordanii (Czarny Wrzesień 1970 roku). Na Półwyspie Arabskim, pod ochroną Waszyngtonu i za pieniądze z naftowego boomu, uformował się regionalny ośrodek władzy finansowej i ideologicznej – w postaci wahhabizmu – wywierający coraz większy wpływ na okoliczne społeczeństwa i rządy. Jego rolę początkowo ograniczała potęga Iranu, który od czasu sponsorowanego przez CIA i wywiad brytyjski zamachu stanu w 1953 roku stanowił oparcie dla interesów amerykańskich.
Jest to fragment tekstu, który ukazał się w numerze 4 (26)/2017 czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”. Cały numer do pobrania w formatach pdf, epub i mobi znajduje się tu.
Seks biznes w Polsce mówi po ukraińsku
Ponad 9 milionów obywateli Ukrainy uciekających przed wojną wjechało do Polski od początku…