Raczej niewiele osób ma wątpliwości co do tego, że Hanna Gill-Piątek jako posłanka, a wcześniej jako aktywistka miejska była polityczką pracowitą. Zatem to nie jest człowiek, który „dupą szczęścia szuka”, jak mawiają karciarze o graczu, który zmienia strony stołu narzekając, że tam gdzie siedział, karta mu nie szła. Była w Sejmie polityczką aktywną, zasługująca na wysokie noty. I nagle buch! – zmienia barwy polityczne. Mało tego, nie zmienia barw klubowych w tym oto sensie, że idzie do innego klubu poselskiego, może nawet o zbliżonym programie politycznym. Nie, podjęła decyzję, że wstąpi do ruchu politycznego, którego w parlamencie nawet nie ma. Opisaliśmy to na naszym portalu dość dokładnie.
Ilość hejtu, jaki się na nią wylewa i wyleje jeszcze w najbliższym czasie jest ogromna. Krytykują ją internauci (może ci, którzy na nią głosowali, ale tego nie wiemy), krytykują koledzy, już byli, z klubu Lewicy. Można emocje zrozumieć, ale zastanówmy się spokojnie, co się stało.
Zmiana przynależności partyjnej i klubowej w polskiej rzeczywistości politycznej to żadna nowość i żadna sensacja. Dzieje się tak w samorządach jak Polska długa i szeroka, miało, ma i będzie miało miejsce w polskim parlamencie. Są rekordziści, którzy zaliczali kilka i więcej partii, niekiedy dość odległych programowo. Są tacy, którzy zrobili to raz lub dwa. Są tacy, którzy argumentowali, nawet niekiedy dość przekonująco, swoje decyzje. Inni tylko się głupio uśmiechali. To oczywiście świadczy o marnej moralnej jakości polskich elit politycznych. Bo niezależnie od formy przejścia do innego obozu, zawsze towarzyszyć będzie temu pewien nieprzyjemny zapach – woń zepsutego systemu wartości, do którego przywiązanie dany polityk deklarował na początku swej drogi.
Można nachylić się z troską nad jego cierpieniami, bo myślał, że będzie robił to, co sobie wyobrażał i publicznie deklarował, a potem okazało się, że kierunek, w którym dryfuje jego partia, klub czy ruch stoi w całkowitej sprzeczności z deklaracjami. Co wtedy? Czy szukać dróg i miejsca na politycznej scenie? Tak właśnie robią, choć jest inne wyjście: zrezygnować z członkostwa, mandatu, funkcji. I zacząć od początku, poddać się ponownej weryfikacji wyborców. Jest bowiem jedna bardzo ważna rzecz, w którą politycy swą nielojalnością wycierają brudne buty i sumienia – to opinia ludzi, którzy na nich głosowali. Na takich, jacy byli na spotkaniach wyborczych, na członków tej a nie innej partii, wyznającej takie, a nie inne wartości.
„Dziś chcę być tam, gdzie są moi wyborcy”, mówiła Hanna Gill-Piątek popełniając grzech pychy, że dana jest jej, nie wiadomo skąd, wiedza, co robią, czego chcą i, co najważniejsze, czy usprawiedliwiają ją, jej wyborcy. Nie chciałbym zepsuć tej głębokiej i niczym nieuzasadnionej wiary w to, że ludzie bez wahania zaakceptują jej radykalną dość zmianę, ale myślę tak sobie, że była posłanka Lewicy się myli. Nawet jeśli faktycznie część wyborców socjaldemokratycznej Lewicy wolała w wyborach prezydenckich Hołownię, to każdy, kto jest w polityce wie, że wybory głowy państwa mają swoją specyfikę i wnioski o trwałym przepływie wyborców są przedwczesne. Myli się też nie dlatego, że programy i założenia ideowe Lewicy i ruchu Polska 2050 Szymona Hołowni znacznie się różnią. Jest w błędzie przede wszystkim dlatego, że ludzie nie lubią być oszukiwani. A to, co posłanka zrobiła, było jednak formą nieuczciwości wobec tych, którzy głosowali i na nią, i na szyld socjaldemokratyczny, nie „nowoczesny i ponad podziałami”.
Bardzo niedoskonała jest nasza demokracja, która pozwala głosować ludziom raz na cztery lata, a potem już ich reprezentant/ka może już robić co mu/jej się żywnie podoba. Powinny istnieć mechanizmy kontroli i, w razie konieczności, odwoływania parlamentarzysty/ki, jeżeli w sposób zasadniczy zmieniłaby swoje deklarowane podczas kampanii wyborczej poglądy. Gdyby Hanna Gil-Piątek takiej weryfikacji dzisiaj by się poddała, to uważam, że by ją przegrała.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …