O (w większości) zwycięskiej walce ludowego rządu Kerali z pożerającą uwagę świata od wielu miesięcy pandemią koronawirusa pisałem już jakiś czas temu. O tym jak blado przy Keralczykach wypadają nasze przeżarte nabożnością elity również nie omieszkałem wspomnieć. Sytuacji w Kerali trzeba się nadal z dużą wrażliwością przyglądać, a piszę to z ciężkim sercem, bowiem i w Kerali bój z wirusem zaczyna przypominać przysłowiowy Długi Marsz. Z tym, że zamiast Mao główne role grają tu bohaterscy keralscy pracownicy służby zdrowia, trawione religijną bezmyślnością tłumy oraz ci okropni (z nadwiślańskiej perspektywy) komuniści.
W Polsce żadnego marszu nie będzie, najwyżej gonitwa wotywna o miłosierdzie Pani Jasnogórskiej. Ale ponowne przypatrzenie się sytuacji w Kerali może nam dostarczyć kilku użytecznych (chociaż cierpkich) wniosków.
W tekście z końca lipca sygnalizowałem pewne rysy na keralskich zmaganiach z wirusem. Obecnie rysy to już za mało powiedziane, a w gąszczu danych, faktów i statystyk można się z łatwością zagubić. Do 18 sierpnia obecność wirusa potwierdzono u 50231 mieszkańców Kerali. Przeszło połowę przypadków (sic!) zanotowano w ciągu mniej więcej ostatnich dwudziestu dni. Podobny trend widoczny jest w przypadku ofiar śmiertelnych. 28 lipca mówiono o 67 zgonach, 19 sierpnia już o 182. A K. K. Shailaja, stanowa minister zdrowia, powszechnie chwalona za swoją postawę podczas pandemii, przestrzegła ostatnio, że bez zwielokrotnienia wysiłków na rzecz zdławienia wirusa Kerala już wkrótce może odnotować nawet od 10 do 20 tysięcy nowych przypadków dziennie. Coś zatem wyraźnie poszło nie tak.
W Kerali trudno było od jakiegoś czasu nie zauważyć pewnego rozprężenia. Tak jak w wielu krajach, które początkowo odnosiły sukcesy w poskramianiu wirusa, Keralczycy o zagrożeniu zaczęli zapominać, triumfalnie traktując pierwsze doniesienia o sukcesie na wczesnym etapie pandemii. Trudno mi nie przywoływać wszystkich cierpkich komentarzy znajomych, przynajmniej od początku lipca donoszących o głupocie swoich keralskich krajanów, masowo lekceważących obostrzenia sanitarne. Trudno mi wygonić z umysłu zdjęcie tłumów przed jednych z koledży w stołecznym Trivandrum, jakiś czas temu królujące na keralskim Facebooku. Trudno też spodziewać się innych reakcji w regionie nie tylko gęsto zaludnionym, ale też mocno polegającym na rozbudowanych siatkach interakcji społecznych, do których w Polsce analogii w pełni nie znajdziemy.
Po drugie, Kerala jest gęsto połączona z krajami Zatoki Perskiej. Nie tylko gospodarczo, również demograficznie. W Kuwejcie, Omanie, Bahrajnie, Katarze, Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Arabii Saudyjskiej mieszkają setki tysięcy Keralczyków. Oczywiście, drobna jedynie ich część wróciła do Kerali od początku pandemii. I to mimo okrzyczanych akcji repatriacyjnych, którymi jeszcze niedawno głośno chwalił się faszystowski rząd Modiego. Ale i tych, którzy powrócili jest wystarczająco wielu by stanowili, przynajmniej potencjalnie, zaczątki nowych ognisk wirusa. Lot Air India Express 1344 z Dubaju, który zakończył się tragicznie w Kalkucie był właśnie takowym lotem powrotnym. Żałosna w większości organizacja lotów repatriacyjnych związanych z covidem to jedno. Ale co ma się stać z Keralczykami, którzy w najbliższych miesiącach wrócą do Indii w dziesiątkach, być może w setkach tysięcy, zważywszy na ogromne problemy finansowe arabskich szejków? Owszem, Keralczycy dali przykład całemu światu swoją doskonale skoordynowaną, głęboko przemyślaną odpowiedź na koronawirus. Pytanie brzmi: czy starczy im środków, determinacji, wytrwałości i zmysłu organizacyjnego by przyjąć, zaabsorbować i jeśli trzeba wyleczyć ogromną falę powracających zza Morza Arabskiego?
Po trzecie, wspomniana wyżej katastrofa lotnicza miała nieszczęsne dodatkowe konsekwencje. U wielu pasażerów mianowicie potwierdzono obecność wirusa. Więcej, K. Gopalakrishnan, jeden z miejscowych biurokratów koordynujących akcję ratunkową niedługo później sam wirusa załapał. Podobnie jak jego dwóch zastępców, oficer policji i blisko 20 innych obecnych na miejscu katastrofy. Wirus mógł być również przekazany kilku prominentnym politykom. Oczywiście, zarówno Pinarayi Vijayan, keralski premier jak i K. K. Shailaja, wspominana już stanowa minister zdrowia musieli się na miejscu katastrofy pojawić. Ale w efekcie 14 sierpnia musieli się udać na kwarantannę, chociaż 15 sierpnia zostali przetestowani z wynikiem negatywnym. W kwarantannie natomiast znajduje się jeszcze dwóch innych stanowych ministrów. Jak potencjalne zgony członków rządu mogłyby wpłynąć na koordynację walki z wirusem, można sobie wyobrazić.
Poza czwarte, powiedzmy sobie szczerze: Kerala może być indyjskim liderem w prospołecznych inwestycjach i dalekowzrocznym podejściu do służby zdrowia. Ale i tutaj wirus zbiera potworne żniwo wśród lekarzy, pielęgniarek, pielęgniarzy i wszelkiego rodzaju ochotników walczących z wirusem na pierwszej linii frontu. I tutaj czasem brakuje odzieży ochronnej, środków dezynfekujących i maseczek. I tutaj czasem rząd ucieka się do dziwacznie doraźnych błagań o pomoc zamiast ją we współpracy z masami zorganizować. Różnica między Keralą a resztą Indii (oraz Polską, jeśli już bawimy się w porównania) leży nie w braku tych problemów, a raczej w ich natężeniu i podejściu władz do ich rozwiązywania. Proludowe, wyrosłe z bogatych tradycji rewolucyjnych rządy radzą sobie zwyczajnie lepiej z przewlekłymi kryzysami zdrowotnymi; akurat czytelników Portalu Strajk nie trzeba o tym przekonywać. Ale pewnie zawsze warto pytać, czy rząd mógł zrobić coś więcej by należycie chronić stanową służbę zdrowia. Także na tym najważniejszym, ludzkim poziomie.
Po piąte, w Kerali chyba zapomniano, że więzienia to prawdziwe wylęgarnie koronawirusa. Ta dziwaczna skleroza mści się nie przebierając w środkach. W jednym tylko zakładzie karnym, Poojappura Central Jail w stołecznym Trivandrum koronawirusa potwierdzono u przeszło połowy z 975 osadzonych. Sytuacja jest na tyle poważna, że sytuacją w keralskich więzieniach zajęła się ostatnio stanowa Komisja Praw Człowieka. W zasadzie to zastanawiające, dlaczego nie zastosowano powszechnych przecież prewencyjnych zwolnień osadzonych. Czyżby wspomniane wyżej rozluźnienie dosięgło również służb więziennych? Dziwaczna i smutna to jakaś amnezja.
Czy przez to co napisałem powyżej chcę powiedzieć, że Kerala utraciła swój jakże zasłużony status światowego modelu walki z wirusem? Nie. Śmiem twierdzić, że na tak pesymistyczną diagnozę jest wciąż za wcześnie. Walka z wirusem wciąż prowadzona jest z godną pozazdroszczenia powagą (zwłaszcza w porównaniu z Polską). Dostęp do testów jest szeroki i bezproblemowy. Punktowe lockdowny wprowadzane są w przemyślany, logiczny sposób, nawet w rejonach problematycznych z uwagi na topografię czy bardzo gęste skupiska ludzkie. Pandemia nie zdemolowała gospodarki Kerali nawet w części tak dotkliwie jak niektórych znacznie większych stanów indyjskich. Zachorowania koncentrują się w kilku dużych skupiskach, co przy znacznej długości stanu pomaga nieco złagodzić presję jaką wywiera pandemia na infrastrukturę zdrowotną. W trudnych czasach naznaczonych walką z covidem nie zanotowano w Kerali ani incydentów głodu ani tragicznych pożarów na oddziałach szpitalnych leczących zarażonych wirusem, tak jak to miało miejsce w innych częściach kraju. Bilans ofiar śmiertelnych nadal jest chwalebnie niski, nawet w porównaniu z krajami znacznie zamożniejszymi. Natomiast faktem jest, że błyszcząca pochodnia jaką była Kerala na wirusowej mapie świata przez miesiące nieco przygasła. Region ten czeka długi, mozolny marsz, pełen bolesnych potknięć i znaczących błędów. Niemniej wciąż jestem głęboko przekonany, że Keralczycy zrobią wszystko co możliwe by skutki pandemii zminimalizować. Ani o indyjskich władzach centralnych ani o naszych bogobojnych włodarzach tego samego powiedzieć nie można.
Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej
Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…