Strajk.eu rozmawia z prof. Joanną Tokarską-Bakir. Część II – o fałszywym podziale na „ciemnogród” i „oświeconych”.

Jesteśmy społeczeństwem rozbitym, emocjonalnie poturbowanym i społecznie rozwarstwionym. Pilną potrzebą wydaje się w tej sytuacji rozmowa o wspólnocie. Nawet jeśli pojawiają się konkurencyjne wizje wspólnoty, to zamiast rozmowy mamy wzajemną niechęć z dominacją szczucia np. przeciwko uchodźcom. To dziwne, ponieważ pojęcie wspólnoty towarzyszy nam od zawsze.

Tak, ale było używane w tym celu, aby pod pozorem „nierozdwajania Polaków” tłumić różnice zdań, cenzurować frustracje. Proszę zauważyć, że w odróżnieniu od francuskiej, czy od amerykańskiej, polska wspólnota narodowa definiowana jest nadal w kategoriach etnicznych. Gdyby była w elementarny sposób obywatelska, niemożliwe byłyby „demaskowanie Żydów” na kursujących po kraju listach. Śmieszne stałyby się też te wszystkie elaboraty o „nadreprezentacji Żydów w UB”. Te żenujące opinie nierzadko wyrażają znani historycy, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo się kompromitują. W oczywisty  sposób nawiązują przecież do idei numerus clausus – przedwojennych zarządzeń dyskryminacyjnych, zabraniających żydowskim Polakom wykonywania pewnych zawodów, gdy ich liczba przekroczy określoną kwotę. Ponadto: jak uniknąć „nadreprezentacji” w pierwszych latach odchodzenia od dyskryminacji? Z podobnym paleo-etnicznym myśleniem, opartym o brak wyobraźni moralnej mamy w Polsce zadawniony problem. To właśnie ono stanowi grunt dla nienawistnych odruchów przeciw obcości, rozlewających się w internecie i na marszach przeciwko imigrantom.

Sytuacji nie ułatwia fakt, że ostatnie lata to czas stracony, jeśli chodzi o prace nad wyobraźnią obywatelską.

Wbrew swojej nazwie Platforma Obywatelska nie zaproponowała żadnej własnej polityki obywatelskiej. Nie zadbała o elementarne dla bycia Europejczykiem oddzielenie pojęcia obywatelskości od pochodzenia etnicznego. W efekcie “narodowość polska” wciąż wyklucza się w Polsce z żydowską, białoruską, ukraińską, śląską czy każdą inną. Proszę sobie przypomnieć masowo umarzane sprawy tzw. narodowców, związane z mową nienawiści i czynami, w których ta nienawiść do owych „innych” była fizycznie manifestowana (polecam w tym kontekście książkę „Święta wojna” z fotografiami Wojciecha Wilczyka, 2014). Kwitło pojęcie „niskiej szkodliwości społecznej czynu”. Zaniedbanie tematu wspólnoty obywatelskiej uważam za najcięższy grzech Platformy.

Ten nieobywatelski grunt był pielęgnowany przez instytucje, elity i klasę polityczną od ponad 20 lat. Można go zastąpić inną wyobraźnią i praktyką społeczną, ale to wymaga solidnej pracy.

Od czegoś trzeba zacząć. Na początek można by przestać zadręczać ludzi militarnym urojeniem, spełniającym się w uroczystej śmierci, zamiast w codziennym, wartościowym życiu. Zamiast budować muzea martyrologiczne można by dać ludziom żyć i sprawić żeby poczuli się wspólnotą, z której nikt nikogo nie wykluczy  dlatego, że ma nieodpowiednie pochodzenie. Stanisław Vincenz napisał: „Nieważne skąd ród, tylko kto z rodu”.  Zamiast pytać o herb, warto by właśnie to hasło wypisać na sztandarach.

Dzisiaj to jednak marsz niepodległości, ze wspólnotą rozumianą etnicznie, gromadzi tysiące ludzi na ulicach.

Obserwowałam te marsze i uczestniczących w nich ludzi. Nie cieszy mnie to, że akurat w taki sposób i przy pomocy takiej opowieści wykuwają oni swoją podmiotowość, ale muszę przyznać, że to jest realne, niekwestionowane doświadczenie. Ktoś dla nich stworzył ofertę, która odpowiada ich potrzebom. Przez te wszystkie lata nie pojawił się natomiast nikt, kto by im zaoferował inny model wspólnoty.

Jedyne co miała do zaoferowania „oświecona” część społeczeństwa, to umieszczenie ich w klatce z etykietą ciemnogrodu i totalitarnym syndromem.

Wydaje mi się że sprawa jest bardziej skomplikowana. Ci ludzie mają prawo wyjść na ulice jako obywatele i zaprezentować swoje „ja” zbiorowe, problem w tym, że to ich „ja” nie przewiduje takiego „ty” jak moje. Przyglądałam się im chodząc po Warszawie 11 listopada i byłam przejęta tym, co widziałam: to był ewidentny moment emancypacji grupy, która na co dzień chodzi innymi ulicami, jest inaczej ubrana, inaczej się bawi i smuci. Nie zgadzam się z tym, w co oni wierzą, ale wydaje mi się, że w części rozumiem, skąd pochodzi ich gniew. W tekście z roku 2007, „Śrubka w polskiej wyobraźni” przewidywałam nadejście właśnie takich ludzi, nazwalam ich „sierotami po wspólnocie”. Wróżyłam powstanie dyktatury, której wtedy PiS nie zdążył urzeczywistnić. Realizuje się ona dopiero na naszych oczach.

Wspomniane przez panią sieroty po wspólnocie zostały przeciwstawione oświeconym i racjonalnym obywatelom. Takie skróty myślowe nie tylko panują nad wyobraźnią obywateli, ale w dużej mierze odpowiadają za wzajemną nienawiść, wpychając tych pierwszych w objęcia prawicy.

Dychotomiczny obraz z oświeconymi elitami po jednej stronie i ciemnym „niepodległościowym” ludem po drugiej, jest jednak z gruntu fałszywy. Jako osoba od kilkudziesięciu lat prowadząca badania etnograficzne na wsi znam wielu tzw. prostych ludzi, którzy wiążą nadzieje ze wszystkim, co kojarzymy ze słowem „oświecenie”. I znam równie wielu zblazowanych, pogardzających „chamstwem”  inteligentów, w tym profesorów dumnych z tego, że w ciągu ostatnich lat nie przeczytali żadnej książki. Podobne lenistwo elit stanowi współczesną „zdradę klerków”. W dużej mierze to właśnie ono odpowiada za stan obecny. Z drugiej strony nie wolno też idealizować „ludu”. Świetnie ujął to Wilhelm Reich, gdy pisał, że w hitlerowskich Niemczech masy bynajmniej nie pomyliły się: w tym konkretnym momencie i miejscu one pragnęły właśnie faszyzmu. Kurt Theweleit dokończył tę myśl: „żaden człowiek z powodu ekonomicznej degradacji nie staje się nieuchronnie politycznym faszystą – chyba że jest faszystą już wcześniej, w sensie psychicznym, wewnętrznie”.

Mówi pani, że nie można idealizować ludu, ale wskazane jest także żeby nie pielęgnować fobii. Powinniśmy jednak pamiętać o tym, że podłoże dla triumfu prawicy było  przygotowywane od początku lat 90. W debacie panowało przyzwolenie na eliminowanie konkretnych grup społecznych i naznaczanie ich przez elity np. przy pomocy pojęcia „homo sovieticus”. Wtedy gorszym sortem byli robotnicy, w których walono jak w bęben, ale także ludzie, których duża część zawodowego życia przypadła na okres PRL. Wobec tego, ktoś psychologicznie tych ludzi zniszczył i dopiero potem pojawiła się u nich akceptacja konkretnych poglądów. Przecież nikt nie rodzi się faszystą.

Kurt Theweleit, którego książka „Męskie fantazje” ukazała się właśnie po polsku, na prawie tysiącu stronach tłumaczy, jak do tego dochodzi. Autor jest ultralewicowy, ale zdecydowanie antymaterialistyczny: ukazuje, że zasadniczą rolę w rozwoju faszyzmu odgrywa rozbudzenie perwersyjnych fantazji, mściwości, resentymentu mas. Pan mówi: „ktoś psychologicznie tych ludzi zniszczył”. A jeśli zrobiła to mama na spółkę z tatą, a kościół i autorytarni wychowawcy dokończyli dzieła? Theweleit pokazuje bardzo demokratyczny, bo występujący na we wszystkich warstwach wilhelmińskich Niemiec proces dojrzewania faszyzmu. Z błogosławieństwem rodziców i Kościoła, wychowawcy ci, twierdzi autor, ukształtowali Niemca nieludzko posłusznego (trudne do przełożenia określenie Gehorsamkeit) i perwersyjnego – jego libido zostało tak zbudowane, że musi  zabijać tam, gdzie inni kochają. Słyszałam kiedyś w radiu, jak Franciszek Starowieyski, wybitny malarz i „znawca kobiet”, opisywał zastrzelenie Róży Luksemburg i wrzucenie jej ciała do berlińskiego Kanału Piechoty. Opis był realistyczny i namiętny, a zwłoki zabitej rewolucjonistki określono w nim mianem „ścierwa”. Dopiero książka Kurta Theweleita poświęcona mentalności nacjonalistycznych oddziałów Freikorps, które dokonały tej zbrodni, pozwoliła mi zrozumieć sadyzm tej wypowiedzi. Pojęłam wówczas, że mentalność faszystowska nie ogranicza się wcale do postwilhelmińskich Niemiec, i żadną miarą nie omija elit. Jak pisała Anna Zawadzka w kapitalnym wstępie do książki Wojtka Wilczyka „Święta wojna” (2014) – w Polsce lubimy się łudzić, że antysemityzm to „sprawa ludzi niekulturalnych”, „mętów” i „szumowin”. Tak samo lubimy myśleć o faszyzmie. Niestety, tak to nie działa.

Karl Jaspers w eseju o problemie winy skupił się na przyczynach, które doprowadziły do faszyzmu. Zwraca w nim uwagę na to, że jedni nauczyli się go akceptować, a inni nie nauczyli się mu sprzeciwiać. Mnie ten tekst szczególnie dzisiaj wydaje się aktualny.

Jaspers prawdopodobnie pamiętał, że tak wielu niemieckich komunistów po latach beznadziejnej walki z faszyzmem samemu stało się faszystami. Prawdopodobnie też pamiętał, że w Niemczech prawie wszyscy, którzy tylko mogli, w tym on sam, długo lekceważyli faszyzm, mylony z odrodzeniem „wstającej z kolan” niemieckości, upokorzonej traktatem wersalskim. Żyjąc kilka dekad później możemy wyciągać wnioski z jego doświadczeń. Musimy pilnie odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego to, co mówi niedemokratyczna prawica tak bardzo trafia dzisiaj do ludzi. Nie bez znaczenia jest refleksja na temat wartości obywatelskich i tego, jak one rzeczywiście funkcjonują na poziomie życia codziennego.

Wygląda na to, że temat wartości obywatelskich załatwiliśmy na gębę. Dużo deklaracji, ale na poziomie codziennych relacji społecznych stanowią one dla nas obcą materię. Kategorie obywatelskości powinny dotyczyć poszanowania praw wszystkich obywateli. Tymczasem ludzie funkcjonujący na co dzień np. w zakładach pracy odczuwają na własnej skórze, że te wartości ich nie dotyczą. Prawo pracy w praktyce nie istnieje. Otoczenie społeczne w jakim funkcjonują, także to instytucjonalne, upewnia ich w tym, że gadanie o wartościach to jedno, a życie i tak swoje. 

To nie są wartości, którymi żyjemy. To wartości odświętne, których znaczenia nie zdążyliśmy docenić i zrozumieć, i nie wiadomo, czy kiedykolwiek uznamy je za własne. Deficyt kategorii obywatelskich w polskim życiu publicznym można porównać do deklaracji polskiego Kościoła w kwestii antysemityzmu. Na poziomie tych deklaracji antysemityzm jest piętnowany jako grzech. Ale odpowiedzią na konkretne przejawy antysemityzmu jest ich banalizacja, o której wiemy że stanowi najczęstszy sposób tuszowania perwersji. W kwestii rzekomo przezwyciężonego  antysemityzmu polscy biskupi lubią przytaczać słowa Jana Pawła II, jakby nie potrafiąc mówić o tym własnymi słowami. Jesienią, z  okazji 50. rocznicy deklaracji „Nostra aetate” o stosunku do religii niechrześcijańskich, biskupi opublikowali list pasterski. Ale nie kazali go odczytać w kościołach.

Bez poznania przyczyn i uświadomienia sobie tego, jak dzisiaj wygląda społeczne podglebie, bardzo trudno pomyśleć o innym typie współżycia.

Powtarzam to, co mówiłam przed dekadą w tekście „Śrubka w polskiej wyobraźni”: polska wyobraźnia oparta jest na trójkącie PANY/ŻYDZI-CHAMY. Dopóki nie odryglujemy tego trójkąta, nie uspokoimy wojny polsko-polskiej, nie zwalczymy resentymentalnego podłoża, dzisiaj zagospodarowywanego przez PiS. Kiedy PiS atakuje „postkomunistów” jako „Żydów” i „salonowców”, mobilizuje „chamską” frustrację kraju, w którym każdy aspiruje do „herbu”, bo tylko on, to znaczy genealogia i układy, a nie kompetencje i osiągnięcia, się tu liczą. Wraz z „chamstwem w polityce” ponownie wraca wątek „klasowości”. I znów chodzi  tu o rywalizację w ramach trójkąta PANY/ŻYDZI-CHAMY, i znów jej język wyrasta z braku idei obywatelskości, która zastąpiłaby wspólnotę opartą na pochodzeniu. Polska jest krajem przepełnionym folwarczną pogardą parobków dla parobków. Moja przyjaciółka z Frankfurtu powiedziała mi ostatnio, że nie wyobraża sobie, aby w Niemczech, może poza tabloidami, zwracano tyle uwagi na to, skąd ktoś jest. Fiksacja na genealogii, szczególnie zaś zastępowanie kompetencji pochodzeniem, to nie są cechy społeczeństw  opartych na wiedzy, tylko takich, które nie przepracowały feudalizmu.

Temat spuścizny feudalizmu zaczyna być obecny w debacie publicznej. Powstają różnego typu inicjatywy obywatelskie, popularne są teorie postkolonialne, a więc dokonuje się jakaś umysłowa praca.

Potrafimy wszystko przerobić na piosenkę, którą już znamy. W Polsce nawet teoria postkolonialna została zaprzęgnięta w służbę krajowej martyrologii. Tymczasem już Franz Fanon opisał paradoks Senegalczyka, który usiłuje nadaremnie zbudować swoją podmiotowość,  próbując pisać jak Corneille, ale nie podejmując próby przegnania kolonialnych panów. W taki sam sposób aspirujący do herbu Polak rozpoczyna występ na balu debiutantów od naubliżania lokajowi. Wprawdzie z podobnego przymusu wzajemnego upokarzania każdy wyzwala się sam, ale aby wyzwolić się zbiorowo, potrzebujemy pomyślanego na nowo społeczeństwa. Społeczeństwa bez pogardy, innego niż to z czasów „Solidarności”, które tak łatwo oddało swoją wolność Kościołowi i „patriotom”, społeczeństwa naprawdę obywatelskiego, opartego na demokratycznych wartościach.

Rozmawiał Kacper Leśniewicz

[crp]

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Wywiad znakomity. Dziękuję Pani Profesor i gratuluję Redakcji. Przypominam tylko, że pisanie słowa Kościół – w odniesieniu do wspólnoty religijnej, a choćby tylko hierarchów – małą literą, jest błędem ortograficznym. Prawidłowo: kościół (małą literą) – jako budynek; Kościół (wielką literą) – jako wspólnota, instytucja itd.
    Poglądy polityczne, stosunek osobisty do Kościoła, ideologia nie mają znaczenia w kwestiach poprawnościowych.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…