Gdyby przyznawano nagrodę Nobla w kategorii politycznego kretynizmu, pierwsza nominacja z pewnością przypadłaby szefostwu amerykańskiej Partii Demokratycznej. Nikt zwiększył tak gwałtownie szans Donalda Trumpa na reelekcję jak Adam Shiff, Chuck Shummer i Nancy Pelosi. Niemniej, jeśli to nastąpi, to największy bukiet kwiatów i największą butelkę jankeskiego whiskey w podzięce będzie on musiał wysłać Joe Bidenowi.
Dla osoby zainteresowanej sprawą publiczną w Polsce ewentualne spojrzenie na amerykańskie życie polityczne wyda się widokiem ciekawie znajomym. Szaleństwo Demokratów i liberalnego mieszczaństwa na punkcie Donalda Trumpa bardzo przypomina nasze lokalne antykaczystowskie manie, choć oczywiście i dynamika jest nieco inna, i też gra toczy się o nieporównywalnie większą stawkę. Wszak imperium to imperium.
Wyraźnym wspólnym mianownikiem jest agresywny hype, który bardzo skutecznie wypiera wszelkie polityczne treści i pozostawia całą przestrzeń publiczną na pastwę emocjonalnego chuligaństwa i towarzyszącego mu pustego klangoru. W odmętach takiego bałaganu najłatwiej jest sprawować rząd dusz, majtając żwawo huśtawką masowych nastrojów. Do tego zaś niezwykle zdatne są groźnie brzmiące oskarżenia i teorie spiskowe. Ich smogiem właśnie oddycha na co dzień amerykańska opinia publiczna. Już ponad trzy lata.
Pierwszą eksplozją tej nowej kultury było niewątpliwie tzw. Russiagate, czyli domniemanie jakoby Donald Trump został posadzony w Bialym Domu, na tronie imperium, przez Władimira Putina. Ten spiskowy bzik, oszałamiająco głupi i płytki, wszechstronnie absurdalny, został jednakowoż tak napompowany, że przekształcił się w coś na kształt kultu religijnego. Co prawda dochodzenie specjalnego prokuratora Roberta Muellera w tej sprawie, które zaangażowało gigantyczne środki i najbardziej agresywne kadry jankeskich służb, okazało się kompletną klapą. To jednak nie pomogło. Zadziałała totalna niechęć i brak pomysłu na skuteczną konfrontację polityczną po stronie najważniejszych Demokratów; obrazu dopełniła siła inercji medialnej propagandy – tak gigantycznej śniegowej kuli nie da się łatwo zatrzymać.
Demokraci amerykańscy, podobnie jak polscy, nic a nic się nie uczą. A nawet jeśli wyciągną jakiś logiczny wniosek ze swoich działań, to ostatecznie górę w ich sercach i umysłach bierze nieskończone uwielbienie dla status quo, do którego Trump po prostu tam nie pasuje, podobnie jak tu Kaczyński.
Niektórzy amerykańscy komentatorzy wyrażali po raporcie prokuratora Muellera ostrożne nadzieje na jakieś opamiętanie wśród liberałów; choćby minimalne, ze względu na materialne fakty, które obalają wszak ich wykoślawiony obraz rzeczywistości. Nic bardziej mylnego.
Doskonale opisuje to w swojej najnowszej książce America – the farewell tour Chris Hedges, były dziennikarz New York Times usunięty stamtąd po tym jak otwarcie sprzeciwił się inwazji na Irak w 2003 r. Nazywa on to zjawisko „myśleniem magicznym”, które charakteryzuje zupełna odporność na fakty. Jego zdaniem jest to rodzaj kolektywnej umysłowej atrofii pojawiającej się w łonie społeczeństw zepsutych wyzyskiem, przemocą, niepewnością i biedą. Takim właśnie społeczeństwem jest amerykańskie. Twierdzenie to może wydawać się oryginalne, ale tylko tym, którzy żyją wyidealizowanym, cukierkowym obrazem USA jako korony zachodniej wspaniałości, komfortowo niepopartym żadną prawdziwą informacją.
Fakty odarto więc ze znaczenia i przynależnego im gatunkowego ciężaru, a wszelkie inwestycje przerzucono skierowano na spiskową metafizykę. Na nieszczęście dla Demokratów okazało się to być bronią obosieczną. Donald Trump objawił bowiem szybko szczególną umiejętność zajmowania sobą i swoimi zadziornymi, buńczucznymi gadkami oraz wpisami na portalu Twitter uwagi niemal wszystkich – dziennikarzy, internautów, komentatorów, ekspertów, naukowców. W ten sposób człowiek ten podporządkował sobie olbrzymi segment przestrzeni publicznej i to używając dźwigni, którą Demokraci mieli nadzieję go zniszczyć. Trump także chętnie zaprzęga do budowania sprzyjającego sobie PR-u „myślenie magiczne”. Idzie mu to nawet łatwiej niż jego oponentom, gdyż jest notorycznym kłamcą. Według ostrożnych szacunków łże, średnio biorąc, sześć razy dziennie.
Niemniej, pomimo iż zasłonięte murem wulkanów propagandowej bijatyki, fakty nie przestają być faktami. A czasem nawet się na coś przydadzą.
Lewicowi i co bardziej przytomni liberalni komentatorzy jeszcze przed ukazaniem się kompromitującego raportu ze śledztwa Roberta Muellera wieszczyli, że będzie to nie tylko potworny samobój dla Demokratów, ale też nowy as wsadzony do rękawa Trumpa. Wszak wobec takiego upadku naczelnego oskarżenia wobec prezydenta USA – jakoby chodził na pasku krwiożerczego kremlowskiego tyrana – nie można przejść obojętnie. Czas już i honor wziąć się za tych, którzy te nieprawdziwe oskarżenia rzucili i polityczne rozgrywali przez ponad trzy lata.
Najnowsza drama z tzw. impeachmentem Trumpa w centrum sceny, to nic innego jak podgrzewanie atmosfery z nadzieją na zapobieżenie kontruderzenia i zemsty za te blisko 40 miesięcy ustawicznego psucia krwi amerykańskiemu prezydentowi.
Jest to teatr i tylko spektaklem może pozostać. Trudno określić w sposób precyzyjny na co liczą Demokraci, ale na pewno nie na faktyczne odsunięcie obecnego lokatora Białego Domu od władzy. Impeachment – inaczej, niż się powszechnie wydaje, nie jest odwołaniem. Jest tylko i aż wstępem do takiej ewentualności; jest postawieniem w stan oskarżenia. Jest to nadzwyczajna procedura pochodząca z anglosaskiej tradycji parlamentarnej, służąca realizacji odpowiedzialności konstytucyjnej prezydenta, wiceprezydenta i niektórych urzędników w Stanach Zjednoczonych. Początek daje jej powołanie specjalnej komisji parlamentarnej, która przesłuchuje świadków oraz bada materiały źródłowe. Po ogłoszeniu wyników takiego dochodzenia parlament podejmuje decyzję o ewentualnym pozbawieniu oskarżonego urzędu i immunitetu. To umożliwia postawienie go przed sądem. Zanim jednak do tego dojdzie – zgodnie z amerykańską systematyką – sądem, który mógłby ewentualnie doprowadzić Trumpa do utraty zajmowanego stanowiska jest Senat. Tymczasem w Senacie oczywistą większością dysponuje Partia Republikańska i jest bardziej niż ewidentne, że nie niczego podobnego nie dojdzie. Chodzi więc wyłącznie o mydlenie oczu i bicie piany jakim to Trump jest potworem. Owszem, jest. Pytanie tylko – co ma do tego jakaś rozmowa telefoniczna z Kijowem?
Impeachment nie służy do politycznych rozgrywek. Jest nadzwyczajną, wyjątkową formułą, którą, zgodnie z intencją ustrojodawcy, należy stosować w okolicznościach szczególnych i zawrotnych związanych z kryminalnym postępowaniem prezydenta. I to nie domniemanym, a takim, na które wskazywałoby konkretne śledztwo prowadzone przez uprawnione do tego organy. Ostatecznie, gdyby sprawa finalnie nie mogła trafić do sądu ze względu na stanowisko i immunitet osoby podlegającej takiemu dochodzeniu, wszcząć należy impeachment i próbować doprowadzić do opróżnienia urzędu prezydenta.
W tym wypadku wszystko zostało postawione do góry nogami.
Demokraci sprawiają wrażenie, jakby nie zdawali sobie w ogóle sprawy z tego jaki koszt ponosi państwo i czym się płaci za to ich niekończące się pasmo histerycznych wybryków, którymi i tak osiągną najpewniej efekt odwrotny do zamierzonego jeśli nie wydarzy się żadna rewolucja. Rezultatem tych niepohamowanych nagonek z użyciem wszystkich możliwych narzędzi jest potworna destrukcja. W ciągu trzech lat obłąkania pod nazwą Russiagate potwornemu zepsuciu uległy oczywiście media i dziennikarstwo, ale – co gorsze z punktu widzenia amerykańskiej państwowości – niszczone są instytucje poprzez zaprzęganie ich do tej brutalnej amerykańsko-amerykańskiej wojny. Zarówno Federalne Biuro Śledcze jak i Centralna Agencja Wywiadowcza, odegrawszy w tym spektaklu poważne role, są dziś słusznie postrzegane jako śmietnisko oficerów politycznych do wynajęcia. Kongres jest cały czas ośmieszany żałosnymi przesłuchaniami. A to bieżącymi dotyczącymi impeachmentu, a to druzgocącymi, pogrążającymi wszelki majestat i powagę występami Roberta Muellera. Teraz gnije impeachment; tylko czekać, aż za parę lat Republikanie zechcą odpowiedzieć Demokratom pięknym za nadobne i wziąwszy jakąś błahostkę za pretekst będą atakowali nieswojego prezydenta próbując go odwołać.
A sprawa jest bardziej niż błaha. Jakiś cyngiel z CIA, którego fałszywie obwołano sygnalistą, opowiedział o tym jak to słyszał, jak ktoś mówi o tym jak to Donald Trump groził prezydentowi Ukrainy przez telefon i szantażował go, że ten nie dostanie jankeskiej broni jeśli nie zajmie się korupcją wokół synalka swojego potencjalnego kontrkandydata – Huntera Bidena. Hunter Biden, rzeczywiście jest synem Joe Bidena i rzeczywiście jest sens wokół niego powęszyć. Facet zarabiał bowiem jako jeden z dyrektorów energetycznej spółki ukraińskiej Burisma 50 tys. dolarów miesięcznie. Ma się rozumieć, jego wiedza o energetyce jest zerowa. Była to oczywista synekura – jedna z wielu dla krewnych i znajomych amerykańskich notabli, którzy stali za tzw. majdanem na Ukrainie.
Jakby tego było mało, Joe Biden publicznie pochwalił się jak to szantażował prezydenta Poroszenkę wstrzymaniem dużej pożyczki finansowej jeśli ten nie doprowadzi do usunięcia ze stanowiska ówczesnego prokuratora generalnego Ukrainy, który wziął był wówczas na tapetę Burismę i Bidena juniora właśnie. W nonszalanckiej opowieści wyjawił publiczności i operatorom kamer wszystko ze szczegółami, i pełen był dumy ze swojego bohaterstwa – jak to pięknie potrafi wykręcić ręce i nogi jakiegoś włodarza obcego państwa. Materiał do tej pory dostępny jest na YouTube, nie może być mowy o żadnej pomyłce czy nieporozumieniu.
Tymczasem tych okoliczności nie bada nikt, Demokraci to lekceważą, a związany z nimi establishment medialny to ignoruje. Natomiast wszczęto impeachment Trumpa na podstawie zasłyszanych z trzeciej ręki informacji o tym jak to on mógł się podobnego szantażu dopuścić. Jako się rzekło – chodzi mianowicie o to, że w rozmowie telefonicznej z Wołodymyrem Zełenskim miał on uzależnić dostawy broni od tego czy zostanie rozgrzebana sprawa Huntera Bidena. Oczywiście, okazało się to humbugiem.
Decyzja o ewentualnym wstrzymaniu dostaw pocisków przeciwpancernych FGM-148 Javelin rozważana była zanim doszło do inkryminowanej rozmowy telefonicznej pomiędzy Trumpem i Zełeńskim. Zresztą wątpliwość dotycząca przesłania takiego gatunku ciężkiego uzbrojenia ciągnie się jeszcze od czasów administracji Baracka Obamy, który – pomimo, iż aktywnie wspierał awantury faszystowskiej chuliganerii na Ukrainie i dał nowy impet antyrosyjskiemu obłąkaniu – nie zdecydował się na taką transakcję uznając, iż zostanie to odebrane jako posunięcie przesadnie prowokacyjne. Ruch ten, prowokacyjny i skrajnie wrogi wobec Moskwy, wykonał rzekomy agent Kremla Donald Trump. Owszem!
Przekazał tę „pomoc wojskową”, choć nic wokół Huntera Bidena na Ukrainie się nie wydarzyło, zwłaszcza ni widu, ni słuchu po żadnym śledztwie. Każdy myślący człowiek, jeśli tylko spojrzy nieco ostrożniej i wyjrzy poza dykteryjki, które suną światowe media, a polskie powtarzają (najczęściej z błędami w tłumaczeniach) zobaczy, że w tym nie ma żadnej substancji. Ani w rozmowie telefonicznej, ani w impeachmencie. Jedno jest zwyczajnym dialogiem, gdzie Zełeński zaprezentował się jak istny pudelek i lokaj jednocześnie, a Trump jako przaśny dupek. Czy ktoś kto jest choć trochę zorientowany w stosunkach ukraińsko-amerykańskich mógł spodziewać się czegokolwiek innego?
Rozmowa ta jednak wystraszyła demokratyczny establishment (Biały Dom ujawnił jej transkrypcję, co Demokratów doprowadziło do furii), gdyż obecny prezydent USA poprosił w niej Zełeńskiego o przyjrzenie się sprawie początkom Russiagate (prosił o przysługę, nie ma mowy o żadnym szantażu) i słynnych serwerów Partii Demokratycznej, z których wyciekły kompromitujące emaile. Sprzęt ten nie trafił nigdy w ręce amerykańskich śledczych. Trump wyraził przypuszczenie, że mogą się one znajdować właśnie na Ukrainie i przypuszczenie to wydaje się wcale słuszne. Jak dobrze poszukać, to na Ukrainie znajdzie się pewnie i pierwopis słynnego „dossier” Steela – steku kłamstw nieudolnie skleconego przez byłego brytyjskiego szpiega na zamówienie Demokratów; zawarte tam „informacje” były jednym z fundamentów Russiagate.
To, a nie jakieś gadki szmatki o broni wywołały popłoch i pchnęły oponentów Trumpa do wszczęcia kolejnej histerii.
Jak bardzo grubymi nićmi szyty jest ten sztuczny skandal z impeachmentem w roli głównej, jak kompromitujące są ekscesy wokół rzekomego sygnalisty najpełniej i najpiękniej jak dotąd świadczy bodaj 18 sekund czystego złota wyjęte z pierwszego dnia przesłuchań. Zawarło się one w dialogu jaki w specjalnej komisji rozegrał się między Williamem Taylorem, obecnym ambasadorem USA w Kijowie, a republikańskim kongresmenem Jimem Jordanem, który cytuje co ten pierwszy usłyszał od innego ambasadora Stanów Zjednoczonych.
“We’ve got six people having four conversations in one sentence – and you just told me this is where you got your clear understanding…” @Jim_Jordan#ImpeachmentSham pic.twitter.com/jdYzbIDrRu
— Dan Scavino Jr.?? (@Scavino45) 13 listopada 2019
„Ambasador Taylor przypomina sobie, że pan Morrison powiedział ambasadorowi Taylorowi, że ja powiedziałem panu Morrisonowi, że przekazałem tę wiadomość panu Jermakowi pierwszego września 2019 r., w związku z wizytą wiceprezydenta Pence’a w Warszawie i spotkaniem z prezydentem Zełeńskim.
I to jest dodatkowe wyjaśnienie! Proszę pozwolić, że przeczytam je jeszcze raz.
Ambasador Taylor przypomina sobie, że pan Morrison powiedział ambasadorowi Taylorowi, że ja powiedziałem panu Morrisonowi, że przekazałem tę wiadomość Panu Jermakowi pierwszego września 2019 r., w związku z wizytą wiceprezydenta Pence’a w Warszawie i spotkaniem z prezydentem Zełeńskim.
Mamy tu więc sześć osób prowadzących cztery rozmowy w jednym zdaniu, a Pan właśnie zeznał, że dzięki temu wyjaśnieniu dopiero zrozumiał Pan wszystko. Pomimo tego, że sam miał Pan trzy okazje, żeby usłyszeć od p. Zełeńskiego No, dobrze – przeprowadzimy te śledztwa, żeby uzyskać tę pomoc. On jednak nigdy tego nie powiedział, ani panu, ani nikomu. Nie ogłasza tego, nie pisze o tym na Twitterze, nie udziela wywiadu CNN” – konstatuje Jordan powołując się na słowa ambasadora USA przy Unii Europejskiej Gordona Sondlanda. A rzeczona „pomoc” została przekazana ukraińskiej stronie.
Taylor jest jednym z głównych świadków, na zeznania którego Demokraci bardzo liczyli. Tymczasem na klipie wideo widać, że nawet sam on czuje się tym zażenowany.
Jest jasne, że urządza się desperacką gmatwaninę rozmów, zasłyszeń, domysłów i karkołomnych teorii, wyłącznie po to, żeby w takim chaosie, z medialną jeremiadą w tle, przepchnąć własne tezy i bić pianę. Na nic więcej Demokraci nie mogą bowiem liczyć.
Póki co wydaje się wątpliwe, że uda się w ten sposób powstrzymać śledztwo w sprawie rozpętania Russiagate. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że liberałowie w swojej politycznej niemocy i panice wobec obumierającego status quo dorzucili do ognia przyszłej kampanii Donalda Trumpa i przyczynili się do jego potencjalnego zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach.
A myśląca opinia publiczna… Cóż, może pokrzepić się widokiem luminarzy klas rządzących USA, którzy skaczą sobie do gardeł i wyrywają publicznie kawały żywego mięsa obrzucając się wzajemny oskarżeniami o to czy ludzie w większym stopniu uczestniczy w korupcji na postmajdanowskiej Ukrainie.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…