W ciągu ostatniego miesiąca wstrzymanych został 99,2 proc. inwestycji  w farmy wiatrakowe na terenie naszego kraju. Powód? Budowy nowych obiektów tego typu stała się nieopłacalna po wejściu w życie rozporządzenia regulującego zasady powstawania i finansowania elektrowni wiatrowych.

Wzrost produkcji energii z wiatru jest poważnie zagrożony / wikipedia commons
Wzrost produkcji energii z wiatru jest poważnie zagrożony / wikipedia commons

Sytuacja polskiego sektora energetyki wiatrowej przedstawia się dramatycznie. Po miesiącu od wprowadzenia rozporządzenia Ministerstwa Energii, które nakłada na producentów energii ograniczenia dotyczące miejsc, w których mogą być instalowanie wiatraki oraz obniża wysokość gwarantowanego przez państwo dofinansowania dla takich inwestycji, po prostu przestały powstawać nowe wiatraki.

Nowe przepisy mówią o konieczności zachowania odległości od najbliższych zabudowań wynoszącej co najmniej 10-krotność wysokości wiatraka. Dla wielu inwestorów oznacza to wycofania zaplanowanych inwestycji. Pracę może stracić aż połowa z 8 tys. osób, które obecnie są zatrudnione przy produkcji prądu z wiatru.

Największym zagrożeniem dla zaplanowanych projektów są jednak nie regulacje dotyczące odległości, a druga część rozporządzenia, która zawiera nowe zasady przyznawania subsydiów inwestorom, chcących postawić nad Wisłą zakłady produkującą energię z OZE. Dotychczasowe przepisy gwarantowały takim firmom tzw. zielone certyfikaty, które były odkupywane od producentów energii przez zakłady energetyczne, a te na końcu otrzymywały zwrot od Urzędu Regulacji Energetyki. W ten sposób produkcja zielonej energii miała wyższy stopień rentowności. Stare przepisy mówiły o obowiązku nabywania zielonych certyfikatów na poziomie 20 proc. całkowitej wartości energii przekazywanej od producenta do zakładu energetycznego. Teraz stawka ma zostać obniżona do 15,5 proc. Dlaczego? Wszystko przez spekulacyjne działania koncernów energetycznych, które na szeroką skalę wyłudzały od rządu certyfikaty, dodając do spalanego węgla np. importowane łuski kokosowe. W świetle przepisów produkowały więc „zieloną energię”. Proceder doprowadził do nadpodaży certyfikatów, które, podobne jak papiery wartościowe, są notowane na giełdzie. W efekcie ich wartość spadła z 100-150 zł za akcję do 50 zł. Dla producentów nie miałoby to żadnego przełożenia na rentowność, gdyby nie decyzja rządu, który zdecydował się na obniżenie stawki obligatoryjnego zakupu, chcąc ukrócić fikcyjną produkcję zielonej energii.

Skutki całego zamieszania mogą być poważnym zagrożeniem dla pryncypiów polskiego sektora energetycznego. – Przyjęcie współczynnika 15,5 proc. odkupu zielonych certyfikatów to demontaż systemu wsparcia dla OZE – mówi „Gazecie Wyborczej” Wojciech Cetnarski, prezes PSEW. – To podważa zaufanie inwestorów do państwa, bo nikt, kto budował źródła OZE, nie mógł kalkulować ryzyka, że rząd porzuci system wsparcia, bez którego Polska nie spełni wymogów unijnej polityki klimatycznej. Do 2020 r. musimy wyprodukować 32 TWh (terawatogodzin) zielonej energii. Do tej pory rząd nie pokazał, jak chce zrealizować ten cel – zwraca uwagę Cetnarski.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Państwo płaci, ale „cynamonem z gaci”.
    Za przymus produkcji „zielonej energii” płacimy my wszyscy w rachunkach za prąd. Wygranymi są zachodnie firmy dostrczające kosztowny sprzęt do jej wytwarzania. Zgodnie z obowiązującym prawem sprzedawca energii elektrycznej na każde 100 MWh sprzedanej odbiorcy końcowemu energii musi zaświadczyć, że przynajmniej 16% z tej energii powstało przy użyciu OZE. Jeśli tego nie poświadczy, to jest zobligowany zapłacić finansową karę. Producenci „zielonej energii”, oprócz tego, że generują swoje przychody na samej tylko produkcji prądu, zarabiają przedew wszystkim na sprzedaży „zielonych certyfkatów”. Oczywiście cena sprzedawanych na TGE „zielonych certyfikatów” jest doliczona do ceny energii elektrycznej sprzedawanej odbiorcy końcowemu i w efekcie my płacimy w rachunkach za prąd, z czego niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę.

  2. Sprawa odległości – nie chcę się mądrzyć, bo farmę wiatrową widuję tylko czasem przez okna pociągu, ale praca wiatraków według wielu źródeł działa niekorzystnie na zdrowie ludzi. Nie wiem, ile prawdy jest doniesieniach o szkodliwości infradźwięków, ale co do jednego nie mam wątpliwości: jeśli między twoim oknem a słońcem znajdzie się pracujący wiatrak, to od efektu stroboskopowego można dostać szału. Lewica, wrażliwa na warunki mieszkaniowe ubogich, których nie stać na przeprowadzkę, powinna popierać ustawowe zwiększenie odległości wiatraków od zabudowań mieszkalnych.

    Sprawa opłacalności – wytwarzanie energii, jak każda działalność gospodarcza, powinna na siebie zarabiać. Jeśli do tej pory budowa wiatraków opłacała się tylko dlatego, że do interesu dopłacało państwo (czyt. podatnicy), a teraz się nie opłaca, bo będzie dopłacać trochę mniej, to coś jest nie halo.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej

Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…