Donald Tusk ogłosił, że nie będzie kandydował na prezydenta w najbliższych wyborach na to stanowisko. Jedni mówią, że do rezygnacji skłoniła go chciwość na stanowiska i apanaże w Unii Europejskiej, drudzy, że wystraszył się wyników niedawnych sondaży, w których przegrywa wyraźnie z Andrzejem Dudą, trzeci, że jako prawdziwy patriota, prawy Polak i odpowiedzialny polityk zdaje sobie sprawę, że jego nawet nie tyle wybór, ile samo uczestniczenie w kampanii wyborczej podziały polskiego społeczeństwa pogłębiły jeszcze bardziej, zatem nie chce przykładać swej spracowanej ręki do wspomnianych podziałów.
Nie ma dla mnie kompletnie znaczenia, jakie powody stoją za tą rezygnacją, bowiem mało mnie obchodzą meandry myśli neoliberalnych polityków. Jasne, każdy lepszy niż Andrzej Duda, któremu udało się doprowadzić to stanowisko do śmieszności przechodzącej w zażenowanie. Jednak proszę ode mnie nie wymagać, bym tracił czas nad roztrząsaniem, czemu Donalda Tuska zabraknie w prezydenckim wyścigu.
Nie ma też znaczenia , przynajmniej dla lewicy, kogo wystawi, nerwowo teraz drapiąca się po głowach tzw. liberalna opozycja: czy kogoś, kto potrafi zmobilizować szeroko rozumiany elektorat opozycyjny i będzie jego lepiszczem, czy tez kogoś, kto, przeciwnie, agresywną kampanią podkreśli, ale też i zmobilizuje swoich zwolenników do walki z pisowskim kandydatem. Owszem, rozumiem, że znowu przy tej okazji wybuchną spoty miedzy symetrystami, a zwolennikami tezy „najpierw, razem z neoliberałami odsunąć PiS od władzy, a potem jakoś się dogadamy”. Moim zdaniem tu akurat wszystko wydaje się jasne: opozycja liberalna obieca lewicy wszystko, czego lewicowa dusza zapragnie, by po ewentualnym zwycięstwie nie dotrzymać żadnej z danych obietnic. To ich taktyka sprawdzona i stosowana od lat, bowiem od lat nie brakuje głupców, którzy wierzą w ich nie tylko dobre intencje, ale, co zabawniejsze, w uczciwość.
Lewica powinna wystawić własnego kandydata.
To trudne. Kandydat koncyliacyjny, chcący każdemu dogodzić będzie w sposób oczywisty pozbawiony wyrazistości, czyli cechy, której od lat lewica potrzebuje jak wody, a której brak jest rezultatem chęci przypodobania się niegdyś triumfującemu kapitałowi i przekonania, że „koniec historii” stał się faktem. Kandydat wyrazisty, odważnie operujący lewicowymi pojęciami, które przeciwstawi prawicowej narracji i kłamstwom z pewnością przekona do siebie część lewicowych wyborców, ale tylko część. Pozostali, mający akurat utrwalone przekonania lewicowe, ale zmęczeni podziałami, w najlepszym wypadku na wybory nie pójdą, w najgorszym – zagłosują na kandydaturę liberalną, mylnie rozumując, że w ten sposób przysłużą się społeczeństwu.
Lewicę powinno być stać na kandydaturę, która pójdzie inną drogą: nie tylko zaprezentuje znajomość problemów, które stoją przed współczesnym światem, a który w obecnym kształcie zdycha w konwulsjach, ale, co ważniejsze, będzie potrafił pokazać, że przynajmniej na niektóre zna odpowiedzi i nie mają one charakteru wyklepywania starej i pomiętej karoserii, lecz są wizją nowej rzeczywistości. Proponuję zwrócić uwagę na słowo „wizja”, bo pomoże zrozumieć, o co mi chodzi. To oczywiście powoduje konieczność innego spojrzenia na rolę prezydenta jako takiego, ale albo lewica zaproponuje wizję właśnie, albo ugrzęźnie w bieżących i do szpiku kości jałowych aktualnych sporach politycznych.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Odpowiadając na tytułowe pytanie: Kaczor Daffy nie byłby najgorszym kandydatem.
Wystawienie Ikonowicza byłoby dobrym pomysłem.
Faktycznie… to facet który przegrywa każde wybory w których bierze udział. Lepszego prezentu Duduś nie może oczekiwać.
KO pewnie teraz wystawi na prezydenta Radka Sikorskiego bo Kidawa-Błońska nie ma szans.
Autor nie pokusił się o konkret i trudno się dziwić.
Ja się wychylę ☺
Pani profesor Monika Płatek.