Wprowadzenie w styczniu br. przez rządy w Kijowie ustawodawstwa rozpoczynającego przymusową ukrainizację – chodzi głównie o nakazane administracyjnie użycie języka ukraińskiego w przestrzeni publicznej – wszystkich sfer życia przynosi nad Dnieprem odwrotne skutki. W latach 30. w ZSRR „trojki”, tropiły kontrrewolucję, na demokratycznej Ukrainie lokalne organizacje patriotyczne i nacjonalistyczne (granica bywa cienka) tropią ludzi posługujących się językiem rosyjskim w sklepach, urzędach, punktach usługowych, zbiorowej komunikacji itp., a potem powiadamiają odpowiednie władze. Językiem rosyjskim posługuje się w domu ok. 33-35 proc. obywateli Ukrainy, i nijak nie wynika z tego, by byli wobec tejże Ukrainy nielojalni czy wrogo nastawieni. „Aktywiści”, czyli nacjonaliści jednak nie wnikają w takie niuanse – bez wahania m.in. w Kijowie aktywiści „zapodali” do zarządu jednego z marketów, iż kasjerka ich obsługująca nie posługuje się ukraińskim podczas pracy. Kobietę napiętnowano z imienia i nazwiska w prorządowych mediach, a potem dyscyplinarnie zwolniono z pracy. Jest to z racji dramatycznej sytuacji gospodarczej na Ukrainie niezwykle silna szykana.

A może kasjerka miała szczęście? Wszak w innym, nagłośnionym przez media przypadku, pozostający pod wpływem alkoholu „patriota”, zaatakował nożem współpasażera w kijowskiej komunikacji miejskiej, gdyż ten mówił głośno po rosyjsku. Na szczęście zdrowie i życie zaatakowanego nie zostało wystawione na szwank, „patriota” trafił do izby wytrzeźwień, ale sam fakt pozostaje faktem: klimat wywołany ustawą, nazywaną popularnie „o totalnej ukrainizacji”, gęstnieje, dając asumpt różnym – nie bójmy się tego słowa – oszołomom do zwyczajnej agresji. Tędy droga do budowania demokracji? Zainteresowania tym zagadnieniem w polskich mediach, tak czułych na prawa i wolności człowieka, absolutnie się nie spotyka. A przecież w historii Polski mamy swoje doświadczenia z dekretowaniem ludziom, jakiego mają używać języka – i z masowymi ruchami sprzeciwu, gdy ludziom usiłowano coś narzucać w tej delikatnej materii. Sami nie chcieliśmy agresywnie i pedantycznie wprowadzanej germanizacji. Tak samo rosyjskojęzyczna młodzież ukraińska nie rozumie, dlaczego miałaby ekspresowo i pod dyktando rezygnować z języka, którym mówi w domu, w którym ogląda seriale i korzysta z mediów społecznościowych. Tak już jest. Gdy władza, nie mając wiele do zaoferowania, posługuje się przymusem administracyjnym w obszarze  kultury, obyczajów, tradycji i tożsamości, jej wysiłki, najoględniej mówiąc, nie spotykają się z entuzjazmem.

Kolejny epizod narastającego antagonizmu rozegrał się, zgodnie z trendem, na Tik-Toku. Tam 15-letnia Liza Leonienko z Kijowa zamieściła krótki film, okraszony nieparlamentarnymi zwrotami, adresowany do ludzi, chcących ją przymusić do używania języka ukraińskiego w codziennym życiu. Dziewczyna stwierdza w nim, iż w Kijowie, gdzie mieszka od urodzenia, wszyscy mówią po rosyjsku i nikt nikogo nie ma prawa zmuszać do posługiwania się językiem ukraińskim. Padają mocne słowa pod adresem ludzi z zachodu Ukrainy nierozumiejących stolicy kraju i jej charakteru. W innym nagraniu Liza sugeruje, iż ci którzy chcą jej narzucić „ukraińską mowę” na co dzień de facto posługują się „surżykiem”, dalekim od literackiej ukraińszczyzny. I jest w tych słowach wiele prawdy. Czym odpowiadają 15-latce „patrioci”? Ujawniono już dokładne personalia Lizy, adres, rodziców, szkołę, wzywa się do zabójstwa rodziny Leonienków lub „dobrze radzi” im emigrację, oczywiście do Moskwy. Czy w demokratycznym kraju przekonywanie do swoich racji polega na groźbach?

Cała historia w jednostkowym wymiarze jest dramatyczna i smutna, ale to przejaw głębszego kryzysu. Państwo, które daje swoim obywatelom perspektywy, opiekę, poczucie godności nie musi sięgać po administracyjny przymus i nieoficjalnie korzystać z usług prawicowych bojówkarzy, by jednoczyć społeczeństwo. Gdyby po Majdanie nad Dnieprem naprawdę powstawała demokracja, choćby liberalna, ale w miarę uczciwa, a nie oligarchiczny bezład, posługiwanie się językiem ukraińskim było pociągającą opcją, godnym uwagi wyborem tożsamościowym. Takie mechanizmy też znamy z wschodnioeuropejskiej historii. Rządy oligarchów, mających absolutnie gdzieś cywilizowane stosunki społeczne, pociągające nie są.

Co czeka Ukrainę? Według pesymistycznych prognoz przy dzisiejszym stanie klasy politycznej – tylko dalszy upadek państwa jako takiego i rozchodzenie się po szwach językowo-kulturowych. W głowach ludzi przede wszystkim ten proces jak widać się już rozpoczął. I niesie on sobą o wiele bardziej groźne następstwa niż konflikt na Wschodzie Ukrainy czy aneksja Krymu. Ukraina w obecnych granicach, co zresztą potwierdzano po 1991 r., miała być państwem wielokulturowym, otwartym i niewykluczającym. Czym będzie, gdy ostatecznie się tego wszystkiego wyrzeknie? Tylko rezerwuarem taniej, śmiertelnie skłóconej siły roboczej i polem do eksploatacji dla zagranicznego kapitału?

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …