Pytania proponowanego przez Andrzeja Dudę referendum mogą budzić wątpliwości co do zgodności z Konstytucją, której art., 125 mówi, iż referendum ogólnokrajowe może być przeprowadzone „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”.
Pojęcie „szczególne znaczenie” jest wysoce względne. Można się spierać o to, czy posyłanie dzieci do szkół w wieku 6 lat ma dla polskiego państwa znaczenie szczególne, czy raczej takie sobie. Ma natomiast szczególne znaczenie dla samych sześciolatków i ich rodziców. Czy jednak o tym, kiedy wysłać dziatwę po nauki, ma decydować np. bezdzietny ksiądz – czy tylko uprawnieni do głosowania rodzice? To samo dotyczy wieku emerytalnego. Aktualnym emerytom może zwisać, kiedy młodsi od nich rodacy zaczną pobierać świadczenia, jednak to właśnie ci emeryci będą w referendum współdecydować o sprawach, które ich osobiście nie dotyczą. Również kwestia własności lasów nie musi wzbudzać zainteresowania wśród wielkomiejskich bezrobotnych, którzy szanse na kontakt z zalesieniem mają raz na kilka lat. Mimo to, referendum jest najbardziej sprawiedliwą formą demokracji. Chyba lepiej, żeby o sprawach w końcu ważnych decydowały miliony obywateli niż politycznie ukierunkowana kilkudziesięcioosobowa sejmowa większość. Tak się dzieje w Szwajcarii, gdzie referenda są od lat stałą praktyką i jakoś nikogo to nie dziwi.
I ta właśnie najbardziej sprawiedliwa forma demokracji staje się przedmiotem otwartej krytyki ze strony tzw. autorytetów. Jako pierwszy wykazał się tu prof. Andrzej Zoll. W TVN24 dał on swoją wykładnię referendum, które – jego zdaniem – może obejmować tylko niektóre tematy, jak np. przystąpienie Polski do strefy euro. Natomiast o tym, czy jakiś prywaciarz ma się szarogęsić w lasach, czy już sześciolatków należy przyzwyczajać do szkolnego drylu, wyrywając im z życia rok dzieciństwa, albo czy kobiety mają pracować o siedem lat dłużej niż obecnie – decydować ma wyłącznie Sejm i wara motłochowi o wypowiadania się w tych sprawach. Zdaniem profesora, w referendach „nie chodzi o sprawy ważne dla obywateli”, lecz dla państwa. Czyli państwo sobie, a obywatele sobie. Czy też – inaczej rzecz ujmując – obywatele są dla państwa a nie państwo dla obywateli. Co stanowi wprost sformułowaną wykładnię strategii sił politycznych rządzących w Polsce. Jak twierdzi profesor Zoll, „inflacja referendów” zaczyna „wyłączać parlament”, co zdaniem profesora oznacza „złą drogę”. Przy okazji przypominamy, że Andrzej Zoll był swego czasu rzecznikiem praw obywatelskich. Obecnie zaś występuje w roli rzecznika praw parlamentarnych. Altruista – obywatelem jest bowiem cały czas, a parlamentarzystą – wątpliwe, czy kiedykolwiek będzie.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Mnie najbardziej podoba się tłumaczenie, że po to wybrany został Sejm, żeby rządził. Tyle, że posłowie z innym programem idą do tego Sejmu inny w nim realizują. Najlepiej zilustrował to SLD. Jakbyśmy nie głosowali – od 25 lat z urny wychodzi nam Balcerowicz.
Problem z referendum nasza pożal się Boże „klasa” polityczna ma taki, że jego wynik (przy Boże broń wystarczającej frekwencji) będzie jasny i niepodważalny. Dlatego wszystkie ręce na pokład i walka o niską frekwencję. Jak w byle gminie przy próbie odwołania wójta (jak choćby w Warszawie).
To będą pierwsze wybory, w których nie będzie faryzejskiego łkania o niska frekwencję. Tym razem, po raz pierwszy w swojej 25-letniej historii, naród okaże dojrzałość nie idąc do urn. Przynajmniej w wyborczej i tefałenie.
Przedtem Zoll był przeciwnikiem ustawy antyprzemocowej i był bliżej PIS. Teraz nie jest za referendami czyli tak jakby był przeciwko PIS w tej sprawie. Póki co wynik jest 1:1 chyba.
Autor trafnie wskazał na istotę sprawy, nie rozwijając szerzej istoty parlamentarnej demokracji. Zadziwia spokój społeczeństwa i akceptacja partyjnego sterowania parlamentem. Znakomitą ilustracją demokracji było stwierdzenie, że listy PO ustalone w regionach zostaną zmienionę przez panią premier, w tle domniemaną i faktyczną przewodniczącą partii. Czegoś takiego nie było nawet w komunikatach biura politycznego za niby komuny. I taki styl parlamentarny de facto preferuje zacny profesor. Obecnie lud ma jedyną szansę wypowiedzieć się w referendum, ale rządząca kuratela zrobi wszystko, by zniechęcić do głosowania. Inna rzecz, że postawione pytania były obliczone na zanętę przez przegrywającego prezydenta i więcej w tym propagandy, niż rzeczowości. Wmawianie, że sześciolatki sa nieprzygotowane to czysta kpina. To szkola, nauczyciele i klasy nie są przygotowane, by zająć się tak dziećmi, jak wymaga ich wiek. Pytanie o JOW to tylko cwana podpucha, ale brzemienna w skutki. Wobec panującego partyjniactwa młodzi widzą tu jedyne wyjście, gdyż nie poznali jeszcze wszystkich technik manipulacji narodem. Co się sprawdza w wyborach radnego ze wsi, czy z ulicy w mieście, nie przekłada się na rządzenie państwem. Lasy, to powinna być sprawa oczywista, mimo zaklęć premierzycy, że nikt w PO nie myślał. Ciekawe co powie, jak przeczyta listy czytelników NYT, zarzucającej jej osobiście opóźnienia we wprowadzenia prawa przyjaznego dla restytucji wobec ofiar Holocaustu. I tak lokalne referendum może przy okazji zyskać światowe reperkusje. Zatem tym bardziej warto dyskutować.
Żeby obywatele o czymś decydowali muszą wiedzieć o czym decydują!
To oczywiste. Teoretycznie.
Zarówno obecne pytania referendalne jak i proponowane są prawie że na poziomie ogólności które dopuszcza każde rozwiązanie.
Jeżeli chcemy mieć poważne referendum to podejdźmy do tego poważnie i;
1) powiedzmy o co chodzi w pytaniach
2) powiedzmy co będzie po referendum.
Niech obywatele lepiej i świadomie wybierają swoich przedstawicieli to będzie lepiej.
To sporo kosztuje – pieniędzy i zaufania społecznego.
Zwłaszcza tego drugiego u nas mało.