Stany Zjednoczone udają rozpacz z powodu działań Turcji w Syrii. Nakłaniają agresora z Ankary i napadnięte oddziały kurdyjskie do „zaprzestania wzajemnych walk”.
W pierwszym dniu interwencji Ankary w północno-wschodniej Syrii żołnierze tureccy i wspierana przez nich Wolna Armia Syrii naprawdę wypierali osłabionych bojowników Państwa Islamskiego z okupowanych przez nich terenów. Od początku jednak rząd Turcji jawnie deklarował, że kurdyjskie Powszechne Jednostki Obrony (YPG) są dla nich takim samym wrogiem. Łatwo było się domyślić, że słowa te nie są rzucane na wiatr.
Amerykanie, którzy najpierw sami wzywali YPG do wycofania się za Eufrat, teraz „odkryli”, że Turcja przeniosła swoją bezwzględną walkę z Kurdami na terytorium Syrii. Co więcej, dowództwo armii tureckiej, która niedawno została „wyczyszczona z wrogów ojczyzny”, dało do zrozumienia, że ma zamiar bojem z YPG udowodnić, że jest lojalne wobec prezydenta Erdogana i sprawne tak, jak przed nieudanym zamachem stanu. Wczoraj amerykański sekretarz obrony Ash Carter wezwał Kurdów i Turków, by zamiast bić się między sobą, nadal walczyli z Państwem Islamskim. Tureccy dowódcy nie ustosunkowali się do wezwania, za to pochwalili się w mediach „zlikwidowaniem 25 kurdyjskich terrorystów” tylko w niedzielę. Niewiele wynika również z zapewnień Cartera, że amerykański szef połączonych sztabów gen. Joseph Dunford rozmawiał ze swoim tureckim odpowiednikiem. Dziś Turcja jednoznacznie zapowiedziała, że będzie prowadzić działania zbrojne aż do zlikwidowania wszystkich „zagrożeń” działających w pobliżu syryjsko-tureckiej granicy. Hulusi Akar, turecki szef sztabu stwierdził dodatkowo, że to Kurdowie pierwsi zaatakowali tureckich żołnierzy w pobliżu Dżarabulusu.
W ramach „eliminowania zagrożeń” wspierani przez Turków syryjscy rebelianci wyruszyli wczoraj na Manbidż – miasto, które w tym miesiącu Kurdowie odbili z rąk Państwa Islamskiego. Czy jego zdobycie jest jednak prawdziwym celem tych sił? Analitycy wskazują, że równie dobrze Wolna Armia Syrii może – z aktywną turecką pomocą albo tylko z przekazanym przez Ankarę sprzętem – uderzyć na bronione przez IS Al-Bab lub po prostu umocnić się przy granicy. Najbardziej agresywne wypowiedzi dowódców formacji wskazują nawet odebranie Kurdom miasta-symbolu: Kobane na wschodnim brzegu Eufratu.
Gdyby Amerykanie naprawdę chcieli powstrzymać Turcję, dobrze wiedzieliby, jak to zrobić. Wolą jednak pozwolić Erdoganowi niszczyć Kurdów, udając niepokój. Inne kraje nie są lepsze – prezydent Francji Francois Hollande podzielił się dzisiaj błyskotliwym spostrzeżeniem, iż rozumie, że Turcy muszą bronić się przed IS, jednak atakując Kurdów ryzykują dalsze zaognienie sytuacji w Syrii. Doprawdy, lepiej chyba byłoby już nic nie mówić.
Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej
Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…
Najpierw Kurdowie, potem … na zachód. I będzie kęsim jak za dawnych czasów