Słowo o rzeczywistości futbolowej, która ma coraz mniej wspólnego ze sportem. Przynajmniej w Bułgarii.
Piłkarskie potyczki mają swój wymiar nie tylko boiskowy. Ten jest, prawdę mówiąc, najmniej interesujący. O wiele ciekawsze jest to co dzieje się na trybunach i w kuluarach. W niektórych krajach właśnie to odzwierciedla ich realny stan. W czasie, gdy kibice toczą tradycyjną wojnę na symbole i obelgi, wygrywa lub przegrywa nie któraś z drużyn, lecz czyjś biznesowy projekt.
Niedawno w Bułgarii rozgrywano mistrzostwa tego kraju w piłce kopanej. Wygrał je klub “Sławija”. Szef tegoż, niejaki Wencisław Stefanow, puszył się odbierając puchar niczym generał wracający ze zwycięskiej bitwy. Miał powód: jego ekipa walczyła dostojnie i odważnie przez całe 120 minut, by w końcu pokonać faworyta, drużynę Lewski Sofia w rzutach karnych. Nie to jednak stało się newsem dnia. Ciekawsze było, że Stefanow, na okoliczność tego zwycięstwa zastosował szczególny dress code. Nie założył ów garnituru czy sportowego stroju z emblematami klubu, ale t-shirt z portretem prezydenta Federacji Rosyjskiej i napisem “Rosyjska armia”. I z takim emploi odebrał puchar i cieszył się do łez wznosząc go kilkakrotnie ku górze.
Ze zwycięstwem nam do twarzy
Na tym jednak nie koniec. Stefanowowi od tego zwycięstwa przybyło chyba wigoru i postanowił zebranym na stadionie oraz przed telewizorami przedłożyć cokolwiek bardziej złożoną perspektywę. Zwłaszcza historyczną. Pierwszą sprawą, którą postanowił zająć opinię publiczną w obliczu kamer, był nie sukces na stadionie, ale symboliczna data, w której został osiągnięty – 9 maja.
– Zdecydowanie najbardziej cieszy mnie fakt, iż to osiągnięcie przypadło nam w udziale w Dniu Zwycięstwa. Dziś jest 9 maja – nie żaden Dzień Europy, a Dzień Zwycięstwa nad faszystowskim państwem niemieckim. A nam z tym wszak bardzo do twarzy! – oznajmił z wyczuwalną celową niejednoznacznością szef Sławii.
Pierwszą reakcją były wycia i ryki ze strony kibiców Lewskiego, wśród których pełno jest prawicowych ekstremistów i rusofobów. Ale po tym, jak opadły wrzaski radości z jednej, a zgryzoty z drugiej strony, oczom obserwatora ukazała się cała plejada symboli, które oczywiście są w głównej mierze li tylko symbolami, ale z powodu braku czegokolwiek innego w całej przestrzeni publicznej, to właśnie one zaczynają formatować kulturę popularną.
Podczas finałowego meczu z trybun bił wyjątkowo kiczowaty pejzaż w rysunkach i obrazach. Kibice zwycięskiego klubu wyróżnili się tym razem gigantycznym transparentem z napisem “PrawoSławia”. Zaraz obok wisiał baner z podobizną bułgarskiego cara Borysa III, chybotliwego sojusznika Adolfa Hitlera. W epoce tegoż władcy Sławia przeżywała okres wyjątkowo sprzyjający i zdobyła nadzwyczaj dużo wszelkich nagród i zaszczytów.
Ultrasi drużyny Lewski, ongiś powiązanej z MSW, wystawili płótna z twarzami zaangażowanych bułgarskich faszystowskich polityków z lat trzydziestych zeszłego wieku – Aleksandyra Cankowa i Bogdana Fiłowa. Oprócz tego przygotowali tym razem coś jeszcze bardziej obleśnego i brutalnego, ma się rozumieć symbolicznie, ale jednak. I chyba udało im się tym postępkiem skutecznie wyprzeć z przestrzeni publicznej show zgotowane przez Stefanowa. Dosłownie w kilka godzin po zakończeniu finałowej rozgrywki portal gazety „Dnewnik” (bułgarski ekwiwalent „Gazety Wyborczej”; również nikt nie czyta, ale high society traktuje to jako kompas moralno-polityczny) pojawiły się fotografie dwójki, na oko 5- 6-letnich dzieci, ze zdjętymi koszulkami. I nie byłoby w tym może niczego nadzwyczajnego (było bardzo ciepło) gdyby nie fakt, iż fotograf przyłapał je na gorliwym heilowaniu w stronię trybun obsiadłych przez kibiców Lewskiego.
Jakby tego było mało, torsy i plecy obu chłopców były okraszone nazistowskimi symbolami, między innymi swastyką. Sprawą cokolwiek frapującą był też fakt przebywania tych dzieci w strefie, w której kibice tradycyjnie bawią się materiałami pirotechnicznymi. Tym bardziej, że kilka tygodni wcześniej, podczas innego meczu, petarda o mało co nie oślepiła policjantki.
Przebudzeni z letargu
Poziom szoku, jaki nawet zmęczone biedą bułgarskie społeczeństwo zademonstrowało na widok tego niebywałego dziadostwa spowodował nawet, iż o swoim istnieniu przypomniała Agencja Ochrony Dzieci, która wydała specjalny komunikat, iż wszczyna oficjalne dochodzenie i poszukuje rodziców. Jak to jednak bywa najczęściej – dziennikarze byli szybsi od urzędników. Pięć dni później jeden z ojców błysnął przed kamerą.
– Doszło do jakiejś pomyłki – obwieścił rodzic. – Nie widziałem tych rysunków, gdybym je zobaczył, to bym do tego nie dopuścił. Jakiś młody człowiek narysował coś mojemu synowi, to było poza stadionem. Nie zgadzam się z przesłaniem, a przynajmniej nie z napisem oznaczającym, że wszyscy policjanci to śmieci – pokajał się tatuś-roztrzepaniec. Ma się rozumieć, tą wypowiedzą dolał jedynie oliwy do ognia.
Jest taka instytucja – Bułgarski Związek Futbolowy (BFS). Charakterystyczne dla niej jest to, iż żyje ona własnym życiem, na nic i na nikogo się nie oglądając i której nikt realnie nie kontroluje, gdyż jest ona jednym z wielu chorych konglomeratów oligarchicznych interesów. Inna sprawa, że bułgarskie stadiony widziały już tyle rożnych patologii, że niewiele może kogokolwiek zainteresowanego wzruszyć. Tym razem i ona została wybudzona z letargu. Po wielu dniach “badania sprawy” komisja dyscyplinarna BFS postanowiła z powodu hajlującej dziatwy ze swastykami na piersiach nałożyć na klub Lewski 37 500 lewów kary (około 80 tys. zł). Wypada jednak odnotować, że tuż po tym, jak o incydencie poinformowały media, BFS próbował odfajkować sprawę symboliczną karą rzędu ok. 2 tys. lewów (nieco ponad 4 tys. zł), ale się nie udało. Instytucja ta znana jest z tego, że kary poważne zarezerwowane są dla okoliczności, gdy przedmiotem ataku są sędziowie – nieudolni bądź skorumpowani. Dla sprawców takiej przemocy nie ma litości. Gromy sypią się na klub, a wraz z nimi mandaty. Tak pęcznieją też kiesy samego BFS. Np. za wspomnianą wcześniej niemal oślepioną policjantkę klub Lewski musiał zapłacić 11 400 lewów (około 25 tys. zł), ale gdy na jednym z niedawnych meczów kibic CSKA Sofia (coś jak Legia Warszawa) “rzucił w sędziego nieznacznej wielkości monetą” klub zapłacić musiał 38 700 lewów. Gdy w ubiegłym roku wściekli kibice Lewskiego obrzucili trenerów CSKA kamieniami i rozpostarli wielki sztandar ze swastyką kara wyniosła 25 300 lewów (ok. 55 tys. zł). Początkowo kara była wyższa, ale obniżono ją gdyż, jak tłumaczył rzecznik BSF, „symbol został dość szybko usunięty”.
Kibice za dźwiękoszczelną przegrodą
Ale wróćmy do aktualnych wydarzeń w bułgarskim futbolu. O ile krajowy puchar wygrał outsider – Sławia; o tyle w mistrzostwach nie było żadnych zaskoczeń. Tam dominuje klub Łudogorec. Finansuje go znany oligarcha i szef Bułgarskiej Konfederacji Pracodawców i Przemysłowców – Kirił Domuscziew. Od kiedy to indywiduum, jeden z najbogatszych ludzi w państwie, przejął ten prowincjonalny klubik z miejscowości Razgrad wszystko się zmieniło. Łudogorec, który nigdy nie wspiął się na choćby średni poziom w rozgrywkach ligowych nagle stał się drużyną pierwszorzędną i od razu zawojował samą górę, cały czas zajmując najwyższe miejsca. Grają tam głównie Brazylijczycy, jest jeden Holender i Argentyńczyk, dwóch Rumunów i dwaj Polacy – Jakub Świerczok i Jacek Góralski. To pewnie dlatego, że Domuscziew jest wielkim fanem importowania do Bułgarii siły roboczej z krajów spoza UE.
Oligarchiczna sprawczość ma jednak swoje ograniczenia, co rodzi kolejne groteski. Nowy właściciel jest w stanie bowiem zapewnić swojemu klubowi każdego typu wsparcie, także państwowe, gdy jest potrzebne, ale nie może mu nagonić publiki. Toteż na razgradzkim stadionie często siedzi grupka kupionych lub nie fanów Łodogorca i o wiele liczniejsza grupa kibiców drużyny przeciwnej. Zaradzono temu, ograniczając pulę sprzedawanych biletów oraz oddzielając trybuny klubu gości dźwiękoszczelną przegrodą z przezroczystego plastiku. Wyjaśniano, iż ma to “przeciwdziałać chuligaństwu”, jednak przeciwdziała głównie rozchodzeniu się okrzyków fanów drużyny, z którą gra Łudogorec.
Zostały tylko puste słowa
W tej chwili jedynie CSKA może w jakiś sposób zagrozić pozycji tego zespołu, choć i tu nie chodzi raczej o jakoś gry, lecz o walkę na symbole. Podczas niedawnego meczu tych dwóch drużyn, tuż przed jego rozpoczęciem nad stadion nadleciał wojskowy helikopter. Wszystkich to nieco przestraszyło, gdyż pilot zaczął obniżać poziom maszyny dokładnie nad centralnym punktem boiska. Gdy już wzbił tumany kurzu, a hałasem ogłuszył niemal wszystkich, z helikoptera wyskoczyły gwiazdy bułgarskiej piłki z 1994 r (podczas mistrzostw w USA bułgarska reprezentacja zajęła wtedy czwarte miejce) – Christo Stoiczkow, Dymityr Berbatow i Dymityr Penew. Chwilę później na boisko zrzucono kilku komandosów na spadochronach, którzy w powietrzu rozwinęli wielki transparent z czerwoną gwiazdą – symbolem klubu jeszcze z czasów socjalizmu, którego jednakowoż nie zdekomunizowano. W ten sposób armia uczciła 70. rocznicę powstania swojego klubu piłkarskiego.
Nie da się ukryć, że taki gest niełatwo będzie pokonać w sferze symboli, czyli jedynej jeszcze obecnej w bułgarskiej masowej świadomości. Armia i CSKA próbowały zademonstrować, że jeszcze żyją, że są obecne. Ale też zademonstrowały, że tylko do tego się nadają – by rozwiać sztandar potęgi i nostalgii za czasami, gdy za każdym z symboli stała jakaś substancja. Dziś są tylko słowa i banery. I dzieci ze swastykami na klacie.
Kalin Pyrwanow jest znanym bułgarskim dziennikarzem i fanem futbolu.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…