W południowych Włoszech ludzie na co dzień żyją wspólnie z migrantami, dlatego rozumieją już, że nie każdy jest kryminalistą lub terrorystą, nie musi też być chory czy odrażający. Kiedyś protestowali przeciw obozowi, teraz już się nim nie martwią.
Po raz pierwszy zobaczyłem Musę w kolejce po makaron. Nakładano go z ogromnego gara. Musa zbliżał się już do początku ogonka, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnął się szeroko i bez zastanowienia zamachał do mnie w sposób, który miał znaczyć: „Chcesz być pierwszy?”
Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Znajdowaliśmy się w obozie dla uchodźców na Sycylii, a na cały jego majątek składało się ubranie, które miał na sobie. Musę przed kilkoma dniami uratowała na Morzu Śródziemnym łódź włoskiej straży przybrzeżnej. Po obiedzie przysiadłem się do niego.
Ma 16 lat i pochodzi z Gambii. Nie pamięta swoich rodziców – umarli, kiedy był bardzo mały. Wychowywał go wuj, którego uważał za swojego ojca. Rozmawiamy po angielsku, mimo że nigdy nie chodził do szkoły. Od dwunastego roku życia wypasał bydło wuja. – W dzień, w nocy, codziennie, cztery lata – mówi.
Na progu dorosłości liczył na to, że on i jego rodzeństwo otrzymają po niewielkim kawałku ziemi, żeby mogli zacząć utrzymywać się samodzielnie. – Nagle wuj powiedział mi, że nie dostanę nic, bo nie jestem jego synem… Rozumie pan, cztery lata, dzień w dzień. Gdyby dał mi chociaż jedną krowę. Ale on, że nie, że nie jestem jego. Nie mogłem tam zostać, musiałem odejść – wyjaśnia, a jego do tej pory wesoła mina dramatycznie się zmienia, jakby cała niesprawiedliwość świata skupiła się w jego oczach. Byłaby to jedna z miliona podobnych opowieści, ale z powodu pary tych wbitych we mnie czarnych oczu, natychmiast rozumiem coś, co inaczej byłoby dla sytego Europejczyka niezrozumiałe: jak czuje się Gambijczyk, który po latach niewolniczej pracy straci nagle nadzieję, że kiedyś dorobi się własnej krowy.
Podziękowałem mu, wyszedłem na ulicę, usiadłem na schodach i rozpłakałem się. To nie będzie obiektywny artykuł o problemie migracji obcokrajowców do Europy, ponieważ takiego się po tygodniu spędzonym na Sycylii napisać nie da. Nie będzie to też tekst o tym, co Musie robiono w libijskim więzieniu i jak go bito. Będzie o tym, dlaczego migranci stanowią tak wielkie zagrożenie dla europejskiej cywilizacji – o ile ich nie przyjmiemy.
Dwa zdradliwe słowa
Porozmawiajmy sobie trochę o migracji ekonomicznej.
Musa jest migrantem ekonomicznym. Wyruszył, ponieważ pragnął posiadać kawałek pola, którego nikt nie będzie mu w stanie odebrać. Podobnie jak siedemnastoletni Buba, którego spotkałem w tym samym obozie
Buba też jest migrantem ekonomicznym. Pomagał matce hodować pomidory, ale sąsiedzi odebrali im ziemię. Jego ojciec był za stary na to, żeby ich obronić, on zaś był na to jeszcze zbyt młody. Matka wysłała go z tego powodu do sąsiedniego Senegalu, dokąd wcześniej uciekła jego siostra. Na miejscu okazało się, że wielu wyrusza stamtąd do Libii, więc się do nich przyłączył. Po kilku miesiącach w Libii – gdzie był więziony i bity – udało mu się zakraść na łódź płynącą do Włoch. Dwie noce przepłakał pod pokładem, nie wiedział co się dzieje, dusił się w oparach ropy. Teraz jest zadowolony, że znalazł się w obozie, dlatego że Włosi uratowali mu życie. Marzy o pracy na budowie, ale wziąłby każdą inną. Taką, dzięki której zarobiłby wystarczająco na powrót do Gambii i na kupno matce ziemi, której już nikt by im nie odebrał.
„Migrant ekonomiczny” to zbitka językowa tak fałszywa, jak „wyprzedzający chirurgiczny atak rakietowy” – wywołuje skojarzenie, które raczej oddala nas od prawdy, niż do niej zbliża. W środkowej Europie „szukanie lepszego życia” oznacza coś zupełnie innego, niż marzenie, aby mieć w życiu jedną pracę, za którą ktoś wam zapłaci – zamiast tego, że was zwyczajnie pobije. – Za migranta ekonomicznego uznaję osobę, która w swoim kraju głoduje, lub grozi jej śmierć – mówi Chiara Montaldo, szefowa misji Lekarzy Bez Granic w sycylijskim Pozzallo.
Uciekinierska ruletka
Obóz dla uchodźców może wyglądać tak, jak ten, który w sycylijskim Scicli otworzyło stowarzyszenie włoskich kościołów protestanckich. Nierzucający się w oczy budynek w historycznym centrum miasta: w piwnicach sale lekcyjne, gdzie naucza się włoskiego, na parterze jadalnia ozdobiona rysunkami dzieci, wyżej – kuchnie i sypialnie dla kilkudziesięciu migrantów, którymi nieprzerwanie zajmują się pracownicy społeczni.
Tutaj spotkałem Musę i Bubę. W drzwiach, już od wejścia, powitała mnie scena: dwaj czarni nastolatkowe ze śmiechem obejmowali się z jasnowłosym pięciolatkiem, synem jednej z włoskich pracownic – jak gdyby wyskoczyli właśnie z nierealistycznie łzawego filmu UNICEF-u.
Obóz może jednakże wyglądać i tak, jak ten w innym sycylijskim mieście, Mineo: 4000 osób stłoczonych na terenie dawnych koszar, niekończące się kolejki po jedzenie i do lekarza, gangi, prostytucja. Do innych, najbliższych zabudowań jest dziesięć kilometrów. Na rozmowę z komisją, przyjmującą podania o azyl, nie czekacie tu trzech ustawowych miesięcy, ale rok. Na efekt odwołania kolejny rok lub dwa. Jeśli wieczorem nie wrócicie na czas, stajecie się nielegalnym imigrantem. [przyp. tłum. We wrześniu tego roku włoski rząd ogłosił, że rozważa zamknięcie obozu w Mineo z powodu mnożących się problemów i postępowania włoskiej prokuratury w sprawie zarzutów zorganizowania grupy przestępczej przez burmistrz miasta i członków administracji ośrodka.]
Zabawa w chowanego
Paradoksalnie, im bardziej Włochy potrzebują wsparcia przy pomocy uchodźcom, tym mniej chętnie pokazują, dlaczego. O ile obóz w Mineo opisać można jako piekło, to ten mniejszy, przejściowy, w porcie Pozzallo – jest godnym go przedpieklem. Pracujecie dla CNN i potrzebujecie kilku wzruszających historyjek o ludziach wyłowionych z morza? Pozwolenie na wstęp uzyskacie w ciągu trzech dni. Ale już w przypadku niewielkiego NGO, zajmującego się ochroną praw człowieka, będziecie potrzebować nawet sześciu miesięcy…
Nam, z miejscowym fotoreporterem, zajęło to trzy tygodnie, wypełnione dziesiątkami e-maili i rozmów telefonicznych. W końcu otrzymaliśmy pozwolenie na dokładnie wyznaczoną godzinę – 13.00 – dzień po tym, jak większość migrantów rozwieziono do dalszych obozów i na godzinę przed przybyciem na pokładzie statku włoskiej marynarki kolejnych 267.
– Ilu ludzi mieliście tu maksymalnie? – pytam naszego przewodnika. – Oficjalnie 180 – odpowiada bez mrugnięcia okiem. Już od lat zasadą jest, że każdy kolejny statek przywozi 300-400 osób. Maksymalna pojemność – to termin abstrakcyjny. Wie o tym burmistrz, wiedzą lekarze, wie policja – ale oficjalnie nie wie nikt. Obozy obsługują prywatne firmy, a podniesienie przepustowości musiałoby kosztować. Jej przekroczenie nie oznacza, że przestano realizować jedno z bezsensownych rozporządzeń ustalonych przez urzędników gdzieś w Brukseli. Oznacza to, że dwudziestolatka z Syrii, która przesypia noc na ziemi, czuje na twarzy oddech leżącego obok mężczyzny z Erytrei, a jeśli jest pod wpływem traumy i potrzebuje pomocy psychologa, to, zanim w ogóle dostanie się do kolejki, przetransportują ją do innego obozu.
– To co chcecie wiedzieć? – sarka na nas urzędnik, który musiał w upale przebyć 40 kilometrów, żeby nas doglądać, ale wynagradza to sobie pociechą, że obóz zapełni się krótko po naszym odjeździe.
Hangar jest przedzielony na pół ścianką sięgającą do ramion. Ma rozdzielać mężczyzn od kobiet, ale częściej separuje tych z chorobami skóry od niezarażonych albo Syryjczyków od ludzi z Afryki Subsaharyjskiej. Dla setek ludzi jest dziesięć umywalek i jeszcze mniej toalet. W mniejszej części stoją prycze, w tej większej tylko koce na ziemi. Na ścianach widać nieporadne graffiti i dziecinne rysunki: „Kocham Pakistan – Kocham Włochy. Dziękuję za życie”.
– Różne narody znoszą wstępowanie w tę przestrzeń w różny sposób – mówi lekarka Chiara. -Afrykanie są na początku szczęśliwi, czasem nawet tańczą z radości, że przeżyli. Syryjczycy są bardziej powściągliwi, przywykli do innych warunków i niektórzy przy wstępnej kontroli lekarskiej pytają się o hasło do wi-fi. Wtedy bardzo się wstydzę za to, w jakich warunkach ich tu witamy.
Witajcie
Jest szósta rano i do towarowej przystani w sycylijskiej Auguście stopniowo schodzą się przedstawiciele rozrośniętego włoskiego aparatu państwowego. Karabinierzy. Policja. Policja finansowa. Policja antyterrorystyczna. Ministerstwo Zdrowia. Czerwony Krzyż. Obrona cywilna. NGO: Emergency i Lekarze Bez Granic. Stoimy wszyscy na betonowym molu, otoczeni portowymi dźwigami i dyskutujemy. Większość osób się zna, ten rytuał powtarza się tu kilka razy w tygodniu.
Upłyną jednak dwie godziny, zanim na horyzoncie pojawi się statek Lekarzy Bez Granic Bourbon Argos. Kiedy jest już tylko kilka metrów od brzegu, przez sieć zakrywającą pokład wysunie się ręka i zacznie do nas machać. Po chwili pojawi się pierwsza twarz, za nią następne: dziesiątki, setki twarzy. Stoimy z fotografem na skraju mola, policja i lekarze się nie spieszą, są kilkadziesiąt metrów za nami, więc jesteśmy pierwszymi ludźmi na europejskim lądzie, których widzą pasażerowie. Wbijają w nas spojrzenia i w zaraz obaj mamy łzy w oczach. Dźwig przystawia do mola pomost i na pokład wkraczają pracownicy medyczni w ubraniach ochronnych, z maskami. Przeprowadzają przegląd sanitarny. Wedle dostrzeżonych problemów oznaczają każdego papierową opaską z numerem.
Po upływie kolejnej godziny ze statku wyjdzie pierwszy imigrant. Kobieta trzydziesto-, a może czterdziestoletnia – podpierana z obu stron przez pielęgniarzy. Wymiotuje, jak tylko zejdzie z pomostu, mimo tego nie przestaje iść naprzód. Następne pół godziny spędza w lekarskim namiocie na molo, ostatecznie odjeżdża karetką. Lekarze proszą nas, żebyśmy nie publikowali jej zdjęć, ponieważ „przeżyła brutalny gwałt, zanim uciekła z Libii”. Jej mąż został tam w więzieniu. Usuwamy zdjęcia.
Na pomoście pojawiają się kolejne kobiety, po nich dzieci, później młodzi mężczyźni. Każdy dostaje do ręki półlitrową butelkę wody i gumowe buty. Po dziesięciu krokach lekarz mierzy każdemu temperaturę. Po kolejnych dziesięciu krokach wchodzą do lekarskiego namiotu, gdzie znowu się przebiega wywiad chorobowy. Za namiotem wszyscy siadają w rzędach na rozgrzanym betonie, kieruje nimi policja. Mężczyzna z Urzędu Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców rejestruje ich narodowości. Dwie godziny po przybiciu statku wszyscy odchodzą do namiotu przy samej przystani – spędzą w nim kilka pierwszych nocy. Następnie zawiozą ich do obozów dla uchodźców, które staną się ich domami, dla niektórych na wiele kolejnych lat. Kilkudziesięciu z nich skończy w piekle Mineo. Jeden czy dwóch być może w bardziej ludzkiej Scicli. Już kilka godzin później udaje się nam zdobyć w innym regionalnym urzędzie pozwolenie na obserwowanie przybycia kolejnej grupy imigrantów, w oddalonym o 80 kilometrów Pozzallo. Przepaść między wydarzeniami – które w teorii powinny wyglądać identycznie – pokazuje, na ile niesystematyczne jest nadal podejście do migrantów.
Tym razem do brzegu podpływa korweta włoskiej marynarki. Pasażerowie nie siedzą w cieniu, tylko bezpośrednio na pokładzie, w prażącym słońcu. Każdy członek załogi w ich pobliżu ubrany jest od stóp do głów w odzież ochronną. Zamiast wody i butów wita ich gęsty kordon policjantów – przeszukują każdego mężczyznę, który ma na sobie więcej warstw ubrań albo torbę.
Jeszcze tego samego dnia do brzegów Sycylii przybił trzeci statek, który zakotwiczył w Palermo. Na pokładzie przywiózł dwanaście ciał – ludzi, których Włosi nie dali rady uratować. Z drugiego końca wyspy wyruszyli ku niemu lekarze, żeby zająć się tymi, którzy kilka godzin pływali w wodzie ze zwłokami swoich przyjaciół.
Przecież nie mają gdzie siedzieć
Dwa motywy pojawiały się w absolutnie każdej rozmowie: piekło Libii i przeświadczenie, że cały problem z migrantami zostałby szybko rozwiązany, gdyby ludzie spotykali się z nimi osobiście, zamiast czytać o nich w prasie i na Facebooku.
– Kiedy jakiś polityk stara się przekonać wyborców o tym, jak to ci ludzie są niebezpieczni, zapraszam go do nas w odwiedziny. Żeby spojrzał im w oczy: tym ciężarnym kobietom, matkom z bliźniętami, i powiedział: „nie, my was tu nie chcemy, musicie wracać” – mówi burmistrz Pozzallo Luigi Ammatuna. Staram się wydobyć z niego choć trochę wyważony pogląd na to, czy tutejszy obóz dla uchodźców nie wywołuje jakichkolwiek problemów. Bezskutecznie.
– Jakiś czas temu, kiedy w obozie było ze 700 osób (oficjalna pojemność to 180 osób), kupowałem w pobliskiej aptece lekarstwa. Wracałem przez tłum uchodźców i zaczepił mnie jakiś staruszek, na oko 75 lat. Spodziewałem się awantury, ale on powiedział tylko: „Panie burmistrzu, czy nie powinniśmy postawić więcej ławek? Przecież nie mają gdzie siedzieć!”.
– Na Sycylii ludzie żyją obok uchodźców, dlatego rozumieją już, że nie każdy jest kryminalistą lub terrorystą, nie musi też być brzydki czy chory – podkreśla Lucia Borghia z NGO Border Sicilia, monitorującego przestrzeganie praw człowieka.
– Zanim powstał obóz, miejscowi protestowali, bali się zagrożenia dla zdrowia, albo że stracą pracę – mówi Frederica Brizio, opiekująca się nastoletnimi migrantami w jednym z obozów na Sycylii. – Dziś nie mamy już żadnych tego rodzaju problemów.
Jak Holokaust
– To, co się tu teraz dzieje, nie jest migracją, ale exodusem. To jak kolejny Holokaust, ludzie giną we własnych domach, giną na pustyni, giną w Libii. Musimy ich ocalić – mówi stanowczo psychiatra Peppe Cannella z Lekarzy dla Praw Człowieka. Kładzie mi ręce na ramionach, zaciska dłonie, jakby już nie wiedział, jak bardziej dobitnie wyrazić, że choć tę jedną rzecz muszę zrozumieć.
Angielski Peppego jest bardzo słaby, rozmowę przekłada więc pracujący z nim Angelo Kiros Abraha, który sam przybył tu przed czterema laty jako uchodźca z Erytrei. – Kiedy poznacie tych ludzi, poznacie ich ból i zrozumiecie piękno ich kultury, to także wiele się od nich nauczycie – mówi Peppe.
– Dawniej, kiedy miałem resztkę wody na dnie butelki, to ją wyrzucałem. Dziś już bym tak nie zrobił: nauczyłem się od migrantów, że wszystko ma swoją wartość, niczego nie wolno marnować – mówi. – Może nasza europejska kultura jest na rozdrożu, może nasze nastawienie wyłącznie na produktywność i zysk musi natrafić na lustro, przejrzeć się w tych ich opowieściach. Być może jest to początek nowej Europy. Być może właśnie tego najbardziej potrzebujemy.
Zagrożenie jest realne
Po ośmiu dniach spędzonych na Sycylii nie zaskoczyły mnie nawet najbardziej negatywne emocje, ale –
nieoczekiwanie – te pozytywne.
Mój fotograf Andrea mieszka kilka kilometrów od przystani. Fotografował dziesiątki cumowań statków z uchodźcami dla wielu światowych agencji. Kiedy jednak patrzymy, jak na brzeg wychodzą ludzie ze statku Lekarzy Bez Granic, który ma w sobie jakiś wyjątkowo szlachetny urok – w jego oczach błyszczą łzy. Kilkukrotnie dziękuje, że mógł coś takiego zobaczyć.
Cóż jest tak przejmującego w tym widoku dwustu ludzi na cumującym statku? Poczucie dumy, ale i wstydu. Wstydu – ponieważ ja tym ludziom w żaden sposób nie pomogłem. Niemniej jednak jestem dumny, ponieważ stanowię część cywilizacji, która wyciągnęła ich z morza, a oni teraz z twarzy każdego białego starają się wyczytać, jakie będzie to ich zupełnie nowe życie, które się za chwilę zacznie.
Na Sycylii zostałem radykałem. Jeśli ktoś teraz spróbuje mi opowiadać o problemach z migrantami, – będę mu opowiadał o Musie i będę przy tym podnosił głos, a może nawet i ściskał go za ramiona, jak Peppe, kiedy w rozpaczy opowiadał mi o ludziach, którzy setkami umierają na pustyni.
Od teraz będę radykałem, ponieważ uważam, że europejskiej cywilizacji należy bronić za każdą cenę. A o ile nie obronimy empatii oraz woli, aby spojrzeć prosto w oczy ludziom wysiadającym z łodzi – to nic innego z naszej cywilizacji nie będzie miało już wartości.
Autor jest dziennikarzem słowackiej gazety „Slovak Daily N”
Oryginalny tekst można znaleźć tutaj.
Przekład: Maciej Mikulewicz
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
bylem przez tydzien na Lesvos, i mam bardzo podobne odczucia, zwlaszcza o radykalizacji swoich pogladow. pozdrawiam
W tego typu tematach potrzebna jest szeroka perspektywa bo tylko dzięki niej można skutecznie rozwiązać problem. Autor natomiast sam przyznaje że z pełną premedytacją swoja perspektywę zawęził. Musa jest jednym z milionów potrzebujących pomocy. Milionów których Europa nie jest w stanie przyjąć. Powinna natomiast pomagać im na miejscu.
Europejskiej cywilizacji należy bronić za kążdą cenę, tak?
Poziom hipokryzji trudny do wyobrażenia.
Mnie zaś wystarczy zdrowy rozsądek,znajomość realiów społeczno-ekonomicznych i podstaw matematyki by stwierdzić,że to nie wpuszczanie tzw.”uchodźców” (tj. najbogatszych przedstawicieli tamtejszych społeczeństw i ewentualnych terrorystów) ale pomoc TAM, na miejscu u źródeł oraz powstrzymanie (poprzez WYELIMINOWANIE) imperialistycznych i islamistycznych bandytów w krajach które ci ludzie opuszczają będzie właściwszą i skuteczniejszą formą pomocy.Najbiedniejszych z tych ludzi nie stać na podróż o Europy.To oni siedzą po uszy w gównie,zamiast topić w nim również Europę najwyższa pora by tych ludzi z tego gówna wyciągnąć.
Zamiast bredzić o uchodźcach może pora powalczyć o to by lewicowi przecież Kurdowie nie byli atakowani przez Tureckiego Islamistę Erdogana który wspiera niemal jawnie ISIS i by otrzymali konieczne wsparcie !
Zamiast wysyłania „uchodźców” do Polski i dawania im zasiłków – należałoby żywność i schronienie dla tych który nie mają jej tam i o broń dla YPG. I niech żyje Partia Pracujących Kurdystanu !
Parafrazując dawny wiersz:
Halo! Tu serce Kurdystanu! Tu mówi Różawa!
Niech pogrzebowe śpiewy wyrzucą z audycji!
Nam ducha starczy dla nas i starczy go dla Was!
Oklasków nie trzeba! Żądamy amunicji!