„Krzywy Łepek”, jeden z moich kompanów z dna, nie żyje. Jak umarł? Zwyczajnie, tak jak wszyscy tutaj. Zachlał się. Tak samo jak i my pozdychamy. Usiadł na „podblokowej” ławce. Kac go telepał przeokrutny. Zanim otworzyli sklep z dyktą i nim pociągnął solidnego łyka, było już za późno. Nie udało się tym razem ocalić tej jego nędznej wegetacji. Raz jeszcze pociągnął z gwinta i już nie wstał. To był jego ostatni łyk denaturatu.
Często o nim pisałem. W reportażach, felietonach i w książce nazywałem go Główką. Ale teraz nie ma to już znaczenia. Już nie muszę nic zmieniać i mogę posługiwać się jego prawdziwą ksywką.
Wypiliśmy razem hektolitry denaturatu, żebraliśmy pod marketami, a nawet przez jakiś czas mieszkał u mnie.
Był prawdziwym mistrzem w „ strzelaniu” – tak w branżowym slangu nazywamy zwykłe żebry. Nawet najbardziej napruty potrafił wmówić, że potrzebuje na jedzenie, że w domu dzieci głodne, żona na skraju załamania nerwowego, a matka leży sparaliżowana. I działało. Zawsze wracał zarobiony.
Intrygował mnie jego sposób chodzenia, zawsze sprawiał wrażenie, że skręca w prawo, mimo że trajektoria jego marszu była idealnie prosta. Potrafiłem gapić się na to zjawisko godzinami, ale do tej pory nie potrafię tego rozkminić. Gdy chodził i zaczepiał ludzi pod marketami, ja siedziałem i obserwowałem ten jego sposób chodzenia.
Dziwny to był człowiek, z jednej strony mitoman, potrafiący godzinami opowiadać o sobie i swoich wyimaginowanych osiągnięciach. To częsta przypadłość alkoholików – takie przekonanie, że jest się trochę lepszym zerem. On miał jednak powody ku takim przechwałkom. Wiele lat był jakimś dyrektorem. Świetnie wykształcony, trzy fakultety na KUL-u. Przez jakiś czas był również nauczycielem, trenował taekwondo zdobywając kolejne stopnie dan, aż w końcu został trenerem. Na niewiele mu się to jednak przydało, bo każda łajza, gdy tylko chciała, bez większego problemu spuszczała mu wpierdol.
Niespecjalnie go lubiłem, teraz też to się nie zmieniło. Żałuje tylko, że nie zdążyłem mu tego powiedzieć, robię to więc teraz. Andrzeju, mało kto tak jak Ty potrafił mnie wkurwić, a już najbardziej wtedy gdy kitrałeś sobie dyktę w taki sposób, by się z nikim nie podzielić. Wiem, o zmarłych pisze się dobrze, albo wcale. Ale prawdę mówiąc, mam to w dupie. Byłeś wierzący, tak bardzo, że śmiało można było nazwać Cię dewotem. Ale że trafiłeś w nicość, to nawet Twoja śmierć nie jest w stanie mnie przekonać, że istnieje raj wiecznego denaturatu z barem obsługiwanym przez aniołki.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Tylko na dużym haju moża trafić do raju.
Pozdro.