„Zieloną granicę” możemy rozpatrywać w dwójnasób: z jednej strony jako dzieło kinematografii, z drugiej jako ważny głos w debacie publicznej.
Film Agnieszki Holland pokazuje wydarzenia, które dotyczą kryzysu uchodźczego w pobliżu granicy polsko – białoruskiej. Początkowo poznajemy losy syryjskiej rodziny i samotnie podróżującej Afganki. Stopniowo zgłębiamy ich historię, po to by w dalszej części filmu skoncentrować się na moralnych rozterkach białych mieszkańców pogranicza. Powyższy koncept po trosze usprawiedliwia chęć poruszenia odbiorców z krajów sytych, przede wszystkim Polaków. Agnieszka Holland nieraz rezygnuje z niedopowiedzeń, na rzecz topornych, a niekiedy trywialnych zabiegów, co wynika z misyjnego charakteru dzieła. Przykładowo sceny przygarnięcia nastoletnich chłopców sprawiają wrażenie niewiarygodnych – adaptacja młodzieży następuje podejrzanie szybko. Mimo tych niedoskonałości, pełnią ważną rolę – zwracają uwagę na kruchość i pozorność różnic kulturowych w zglobalizowanym świecie. Stawiają pytania, dotyczące prawdziwych motywacji nierównego traktowania uchodźców, czyli jawnej dyskryminacji migrantów o ciemniejszym kolorze skóry względem przybyszy z Ukrainy.
Twórcy filmu nie boją się wyciągać na światło dzienne niewygodnych faktów. Politykę rządu przedstawiają w świetle jednoznacznie negatywnym, zwolennikom demokratycznej opozycji wytykają hipokryzję i śmieszność. Nawet Unia Europejska i Frontex zostają skarceni za działalność antyuchodźczą. Przesłanie różni się od narracji mediów głównego nurtu, w których dominuje akceptacja istnienia zapory na granicy z Białorusią. Agnieszce Holland zarzuca się nadmierny idealizm i brak racjonalnego wglądu w sytuację. Racjonalnym jawi się podejście egoistyczne, skoncentrowane na tak zwanym interesie narodowym. Jednakże kluczowe problemy współczesności mają charakter globalny. Czy możemy uniknąć skutków ocieplenia klimatu, nierówności i wojen poprzez grodzenie się?
Liberałowie, kiedy walczą o lepszy świat, więcej czują niż myślą. Nie konfrontują się z iluzjami, wynikłymi z wiary w liberalną demokrację i wolny rynek. Podobnie działa Agnieszka Holland, która w „Zielonej granicy” rezygnuje z krytycznego spojrzenia na międzynarodową politykę krajów bogatego zachodu. Reżyserka stara się dostrzec pierwiastek ludzki nawet w oprawcach migrantów, pod warunkiem, że owi oprawcy nie pochodzą z Białorusi. Bowiem Białoruś występuje tu w roli jądra ciemności, podczas gdy po naszej stronie muru wciąż tli się światełko humanizmu. Mimo, że przekaz filmu wykracza poza narrację, która dominuje w Polsce, w swojej istocie jest bardzo zachowawczy intelektualnie. Głównym podmiotem produkcji staje się klasa średnia, co sugeruje, że właśnie w niej warto pokładać nadzieje w kwestii obrony praw człowieka. Historia powszechna uczy, że naturalnym wyborem wspomnianej warstwy społecznej nad wyraz często bywają ideologie skrajnie prawicowe. „Zielonej granicy” brakuje refleksji o podłożu klasowym i antyimperialnym, zatem receptą na życie w zgodzie z wartościami jest, według twórców filmu, porzucenie myślenia zdroworozsądkowego.
Pomimo pewnych niedociągnięć, zdecydowanie polecam najnowszą produkcję Agnieszki Holland. Zważywszy na klimat jaki panuje w Polsce wokół problemu migracji, realizację „Zielonej granicy” możemy uznać za akt odwagi. Głębszy wgląd w strukturę systemową, wzniósłby omawiane dzieło na wyższy poziom, ale wymagałoby to zrewidowania przez twórców własnych poglądów. Dzięki temu mogliby mentalnie wyrwać się z matni, o której raczył wspomnieć Tomasz Raczek. W matni będzie błądzić także „Polska uśmiechnięta”, ponieważ nic nie wskazuje na zmianę polityki wobec uchodźców.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…