Gdy wybije sto dni, zwykle ocenia się pierwszy rozdział urzędowania nowego przywódcy. Kurs, jaki obrał; jego zgodność z tym, co obiecywał; liczbę i skalę sukcesów, potknięć, porażek, rozczarowań, zaskoczeń. Moment, w którym zwykło się robić szacunki, ile i czego można się spodziewać dalej. Ja chciałbym jednak zrobić coś nieco innego: zastanowić się, jakie znaczenie odgrywa dzisiaj, w tym kontekście, sto dni w administrację Joe Bidena, niestrudzenie nawiedzająca nas figura Donalda Trumpa, prezydenta minionego, odsuniętego od władzy w okolicznościach głębokiej niesławy.

Najpierw krok wstecz. W pierwszych tygodniach roku 2017, tuż po Donalda Trumpa wstąpieniu na tron cesarza świata, zapisałem się na fejsbukowym komunikatorze na codzienną garść depesz informacyjnych u bota jednej z największych agencji, była to chyba Associated Press. Chyba, bo już dobrze nie pamiętam: po kilkunastu dniach się wypisałem, wykończony uderzającymi we mnie każdego dnia seriami „bulwersujących” cytatów z nowego amerykańskiego prezydenta, prawie nic poza tym nie otrzymywałem. Zapisałem się na bardzo konkretną kategorię wiadomości: polityka międzynarodowa. Czy oprócz tweetów i innych wystąpień marchewkowego Kaliguli nic się na świecie nie działo?

Złodziej uwagi

Kiedy w styczniu roku bieżącego marchewkowy Kaligula miał domykać swoje urzędowanie, chyba nie tylko ja liczyłem na to, że przynajmniej nie będziemy już musieli słuchać jego ani o nim każdego dnia naszego życia. A tymczasem – nic podobnego. Pozbawiony władzy, zepchnięty w zaświaty Twittera, Trump mimo wszystko, całymi tygodniami, pozostawał bohaterem światowych serwisów informacyjnych, nierzadko głównym, w tym wielogodzinnych transmisji na żywo (w dniach jego drugiego impeachmentu). Ponieważ ciągną się wciąż przeciwko niemu różne sprawy sądowe i postępowania, a dla części rozgoryczonego elektoratu pozostaje on mimo wszystko „prawdziwym zwycięzcą” zeszłorocznych wyborów, jestem pewien, że jeszcze długo będzie powracał. W dziennikarskich podsumowaniach, filmach dokumentalnych i jako niewyczerpany negatywny punkt odniesienia, dla wszystkiego, co Biały Dom robi teraz.

Czy teraz, podobnie jak wtedy, gdy był w Białym Domu, Trump nie ma za zadanie odwracać naszą uwagę, manipulować nią?

Trump stał się bez mała „tropem poetyckim” politycznego dyskursu, elementem retoryki administracji swojego następcy. Nie musiałoby to być złe z zasady, polityka używa symboli, metafor, porównań i kontrastów także w dobrych sprawach, bo tak pracuje nasza wyobraźnia, tak działają nasze afekty, zwłaszcza zbiorowe. Nie musiałoby to być złe, gdyby nie próbowano nam tu wyczarować nie wiadomo jaki przełom i zmianę z niczego.

Każde, anonsowane fanfarami, symboliczne zerwanie w polityce nowej administracji ma za zadanie przykryć znacznie bardziej realną ciągłość gdzie indziej. Biden zrywa z Trumpa flirtem z homofobami i transfobami, by mieć co podłożyć pod kontynuację jego twardej linii wobec Iranu. Biden mówi o priorytetowym znaczeniu praw społeczności LGBT+, ale przecież nie aż tak priorytetowym, żeby naprawdę przestać zbroić Arabię Saudyjską. Niejedna ogłaszana różnica w porównaniu z poprzednikiem rozmija się z prawdą. Na swojej pierwszej konferencji prasowej, pytany o latynoskie dzieci marznące na śmierć w klatkach w Teksasie, Biden obruszył się, że oprócz Donalda Trumpa żaden amerykański prezydent nie czekałby bezczynnie aż te dzieci tam umrą. Warto przypomnieć, że klatki na dzieci postawił nie Trump a już Obama, w którego administracji Biden był wiceprezydentem.

Znak i jego przekłady

Żeby właściwie „czytać” figurę Trumpa, kiedy ten jest znów zaledwie „zwykłym, szarym miliarderem”, trzeba by uporządkować odpowiedź na pytanie o jego znaczenie w przedziwnym czteroleciu, kiedy jeszcze był miliarderem niezwykłym, lokatorem Białego Domu, z rozkoszą demolującym decorum najpotężniejszego mocarstwa. Nie jest to sprawa oczywista, bo znaczenie Donalda Trumpa jako prezydenta uległo kilku „błędnym przekładom” naraz, nawet po angielsku, a co dopiero w odległych od miejsca zdarzeń językach.

Trump doszedł do władzy wbrew woli większości amerykańskiej oligarchii – tak nowojorska finansjera, jak „kompleks militarno-przemysłowy”, Big Tech z Doliny Krzemowej czy show-biznes stawiały w miażdżącej większości na Madame Clinton. Tej części konserwatywnej prawicy, która się do Trumpa podłączyła, pozwoliło to przedstawiać go, niezgodnie z prawdą, jako kandydata a potem prezydenta „ludowego” – w opozycji do kandydatki, polityczki i polityki oligarchicznej.

To, co Tariq Ali nazywa neoliberalnym „skrajnym centrum”, miało równolegle własny przekład, równie od prawdziwego znaczenia figury Trumpa oddalony, co ten użytkowany przez konserwatywną prawicę, choć w inną stronę. W tym przekładzie The Donald był już faszystowskim dyktatorem, Mussolinim w Waszyngtonie, którego „populizm” podważył świętości dotychczas wzorowo funkcjonującej demokracji. Był zaprzeczeniem wszystkiego, co stanowi o „istocie” i wyjątkowości „Ameryki i jej miejsca w świecie”. Zaburzeniem w jej historii i gwałtownym odskokiem od jej normalnej, szlachetnej trajektorii.

Zmarginalizowana, osłabiona również intelektualnie i narracyjnie, sfrustrowana dekadami porażek lewica, przejechana walcem dominacji neoliberalizmu, zbyt często nabiera się na, lub osuwa niebezpiecznie blisko jednego lub drugiego z tych dwóch fałszywych przekładów.

Za to amerykańscy oligarchowie ogarnęli sytuację szybko i sprawnie. Trump nie stanowił ich pierwszego wyboru, ale skoro już udało mu się (ku jego własnemu zdumieniu) wykiwać taką propagandową machinę, jaką wokół siebie zbudowała Hillary Clinton, zdołał zgrupować wokół siebie wystarczająco mocną frakcję oligarchii, by z nią za plecami przetrwać całą kadencję. Pomimo prób impeachmentów, pomimo bezprecedensowej wrogości niemal wszystkich opiniotwórczych mediów – z wyjątkiem Fox News. Część oligarchów zrozumiała, że może przy jego pomocy przeprowadzić prawdziwy grabieżczy blitzkrieg (ulgi podatkowe, zero hamulców jeśli chodzi o eksploatację zasobów naturalnych) i jednocześnie odwracać uwagę świata generowanym przez Trumpa spektaklem.

Znak i jego znaczenie

Tymczasem lewica musi podejmować trud zdejmowania z postaci Trumpa warstw nakładanych nań przez obydwa skrypty fałszowania jego postaci. Także po to, żeby prawidłowo rozpoznawać naszą sytuację teraz, po jego odejściu od władzy, kiedy Trump staje się „przezwyciężonym złem”, na kontraście wobec którego neoliberalne „skrajne centrum” próbuje oprzeć legitymizację swojego projektu odzyskiwania pełni władzy nad światem.

Przekład konserwatywnej prawicy był nietrafny, bo Donald Trump nie był nigdy szarym człowiekiem, „przeciętny” był jedynie jak na amerykańskiego miliardera. Nie był „zwykłym człowiekiem”, ale na skorumpowane przez wielkie pieniądze warunki amerykańskiej polityki i tak był outsiderem. Nie miał politycznego doświadczenia, w zasadzie ograł elity Partii Republikańskiej, zhakował sobie partię. Ale oczywiście nie był trybunem ludu czy klasy robotniczej, nawet samego jej „białego” sektora zapędzonego w resentyment. Jego elektorat był eklektyczny i pozlepiany w dziwny sposób z różnych grup. Jego niespójny dyskurs niczego ludowego czy robotniczego nie wyrażał, a jedynie żerował na lękach i frustracjach, przechwytując je i łącząc w irracjonalne, ale pociągające ciągi naładowanych emocjonalnie sekwencji.

Jednak przekład „skrajnego centrum” nie był ani trochę bliższy prawdy.

Trump, z wyjątkiem stosunków z Kubą i z Iranem (bo tutaj to po prostu Obama był wyjątkiem) nie wykonał żadnego radykalnego zerwania z tradycyjną linią Waszyngtonu. Zerwał tylko z dbałością poprzedników o liberalno-demokratyczne frazesy, których pełne mieli usta, gdy bombardowali kolejne państwa na Bliskim Wschodzie, szantażowali te w Azji i Afryce, oraz obalali rządy w Ameryce Łacińskiej. W sprawach wewnętrznych jego polityka była natomiast kolejnym, prowadzonym trochę bardziej „na dziko”, rozdziałem neoliberalnego transferu bogactwa z dołu w górę struktury społecznej.

Kiedy demokraci, „New York Times” i MSNBC krytykują Trumpa, mogą sobie mówić, że chodzi im o jego pogardę dla praw człowieka i demokracji. W istocie uwiera ich jednak, że nie umiał w pozory, a także był zbyt nieprzewidywalny dla europejskich sojuszników. Stanowił więc zagrożenie, że amerykańskiej dominacji na świecie wyczerpią się dostawy poparcia międzynarodowego. Jedyny raz, kiedy zebrał pochwały we wszystkich z jednym wyjątkiem mediach (neo)liberalnych, miał miejsce wtedy, gdy po raz pierwszy zbombardował instalacje wojskowe w Syrii: ośrodki opiniotwórcze „skrajnego centrum” orzekły, że była to jego pierwsza wielka prawdziwie „prezydencka chwila”.

O tym, jak bardzo Trump nie był faszystowskim dyktatorem, nie stanowi to, że by nie chciał. Być może bardzo by chciał, ale chęć sama nie czyni jeszcze dyktatorem – w celu zgromadzenia ekscesu władzy nie potrafił wykorzystać nawet tak doskonałego pretekstu, jak kryzys covidowy, wykorzystany przez tylu polityków na świecie. O tym, jak bardzo nie był dyktatorem świadczy choćby to, jak bardzo nie panował nad mediami i ich przekazem, który poza Fox News był mu tak wrogi jak wobec żadnego prezydenta wcześniej. Ten brak kontroli mógł tylko nadrabiać demonstracyjną pogardą wobec dziennikarzy.

Zło i egzorcyzmy

Poważniejsi obserwatorzy, nawet w liberalnych mediach, zwracali uwagę, że jeżeli już, to Trump jest raczej ostrzeżeniem, że Stany Zjednoczone też mogą się w faszystowską dyktaturę osunąć. Co, jeśli był ostatnim już takim ostrzeżeniem? Ostatnim prezydentem, którego dominujące media „skrajnego centrum” jeszcze czasem krytykowały, zamiast funkcjonować z nim w doskonałej symbiozie; za którego panowania kwestionowały przynajmniej niektóre poczynania amerykańskiego Imperium i zrobiły takiej krytyce trochę miejsca? Ostatnim momentem, kiedy istniał w nich jeszcze jako taki pluralizm i możliwości krytyki Białego Domu? Obawę taką tuż przed zeszłorocznymi wyborami odważył się opublikować sam „New Tork Times”.

Wraz z nastaniem administracji Bidena, Biały Dom i dominujące media (oprócz Fox News) znów rzuciły się sobie w ramiona, i nie mogą przestać spijać sobie z dzióbków. Znów, jak w dniach chwały Obamy, dopuszczalny na ich łamach jest tylko entuzjazm, tylko zachwyt, tylko pochwały. Każdy gest nowego władcy jest przełomowy, wielki i epokowy. Ograniczona w czasie, nie dotykająca niczego strukturalnie, mniejsza niż wyborcze obiecanki, interwencja kryzysowa przedstawiana jest jak drugi New Deal, a sam Biden jako nowy Roosevelt. „Pierwsza czarna kobieta” na tak wysokim stanowisku, „pierwszy gej” na innym, „pierwsza osoba transpłciowa” – niekończące się tożsamościowe szarady mające za zadanie przesłonić ideologiczny profil i faktyczny dorobek tych osób, które z wyjątkiem chyba tylko Janet Yellen, reprezentują neoliberalne „skrajne centrum”, a nawet dziesięciolecia polityki masowej inkarceracji „kolorowych” (Kamala Harris).

Bidenowi aż dwa miesiące od objęcia tronu zajęło zorganizowanie pierwszej konferencji prasowej, takiej prawdziwej, na której dziennikarze nie tylko otrzymują od niego kilka komunałów i patrzą, jak odchodzi, ale mogą też zadać pytania. A mamy sytuację głębokiego kryzysu ekonomicznego i zdrowotnego, pytań wartych zadawania nie brakuje. Tak długo bez konferencji prasowej – już ktoś zdążył policzyć – nie pozwolił sobie się obijać żaden amerykański prezydent od stu lat. Niewykluczone, że jego sztab nie chce go za bardzo wystawiać na prasę, by trzymać pod kontrolą społeczną percepcję postępów jego demencji. Jest to jednak symptomatyczne, że w przeciwieństwie do każdego incydentu z „brakiem należnego szacunku” ze strony Trumpa, Bidenowi media nie miały tego za złe.

Co, jeśli sojusz między „nowym” Białym Domem a największymi mediami (neo)liberalnymi jest dziś, po odsunięciu Trumpa, tak głęboki i bezwarunkowy, że filary „czwartej władzy” wzięły udział w operacji całkowitego ukrycia przed opinią publiczną faktu, że 6 stycznia 2021 roku na waszyngtońskim Kapitolu miały miejsce dwie, nie jedna, próby puczu? Jedną widzieliśmy na żywo w telewizji, gdy fanatycy Trumpa i członkowie kultu QAnon szturmowali gmach na wzgórzu. Choć zawiało grozą, to była w istocie zbyt śmieszna, żeby mogła się udać w państwie z tak rozbuchanym aparatem „bezpieczeństwa”. Na dodatek w szeregach tego aparatu zbyt wielu zbyt ważnych ludzi było otwarcie Trumpowi niesprzyjających (aktywnie uczestniczyli w „Russiagate” i pierwszym impeachmencie). Nie ta a druga próba puczu się udała, a częścią jej sukcesu było, że udało się również utrzymać ją z dala od oczu publiczności zajętej pierwszą. Polegała na tym, żeby tej pierwszej, o której planowaniu przynajmniej część służb specjalnych od dawna wiedziała, pozwolić się wyłożyć, rozegrać do samego końca, czyli do sromotnej porażki. To wszystko w nadziei, że skompromituje to Trumpa już na zawsze i domknie jego figurę jako zła w amerykańskich dziejach zupełnie wyjątkowego – na potrzeby propagandy wstępującej administracji.

Wstępująca administracja stoi w obliczu wielopłaszczyznowego kryzysu wstrząsającego gmachem Imperium, łaknie więc nadzwyczajnych instrumentów odzyskiwania kontroli nad społeczeństwem, w tym – dalszej ekspansji inwigilacyjnych możliwości państwa. Dobra zażegnana próba puczu na początek kadencji to znakomity pretekst dla doładowania starego dobrego Patriot Act sterydami. Takie Zło Absolutne ma w propagandowych narracjach tę zaletę, że wystarczy je wyegzorcyzmować, by świat powrócił do równowagi (a amerykańska demokracja do swojego naturalnego, czyli doskonałego kształtu). Żeby ten egzorcyzm się powiódł, media nie zawahały się przesadzić ze zbrodniczością puczystów 6 stycznia, a potem konsekwentnie trzymać się wielu szczegółów tyleż mrożących krew w żyłach, co nie do końca prawdziwych (Glenn Greenwald wyliczył nieścisłości).

Imperium i sojusznicy

Szybciej niż porozmawiać z dziennikarzami na prawdziwej konferencji, Biden zdążył zbombardować Syrię. Inaczej niż Trump (który za pierwszym razem uprzedził zawczasu Rosjan) – tak, żeby zabić, i to zabić osoby z sił związanych z Iranem. Jakby chciał otworzyć pole możliwości dla przyszłych eskalacji napięć z Teheranem. Jego dyplomacja już jeździ po Azji i podsyca wrogość do Chin, pardon, ostrzega przed „chińską agresją”, kontynuując tym samym linię Trumpa. Współodpowiedzialny przecież jako wiceprezydent na dwóch kadencjach u Obamy za kilka wojen, Biden nazywa prezydenta innego mocarstwa atomowego, Władimira Putina mordercą. Tak się, wiadomo, na „dzień dobry” zachowują wstępujący przywódcy miłujący pokój i dyplomację.

Kiedy Biden wykonuje ruchy przedstawiane jako znaczące zerwania z polityką Trumpa, w zakresie czy to klimatu, czy to opodatkowania najbogatszych lub globalnych korporacji, wcale nie chce przynieść w tych sprawach rewolucji. Nie-zachodni obserwatorzy spraw klimatycznych wskazują, jak śmieszne i pozoranckie są ambicje klimatyczne tej administracji w zestawieniu ze skalą odpowiedzialności USA, najbardziej żarłocznej energetycznie i surowcowo gospodarki na świecie, za katastrofę klimatyczną. Administracja Bidena kreuje wrażenie wielkiej zmiany, by – jak zauważa „Financial Times” – odbudować nadwerężone przez Trumpa zaufanie tradycyjnych sojuszników Waszyngtonu, zrekonsolidować jedność zachodniego kapitalizmu. Można się tylko domyślać, że i gotowość do konfrontacji z Chinami i Rosją.

Dlatego „zły przekład” Trumpa jako znaku, ale głównie ten pochodzący od „skrajnego centrum”, wciąż odgrywa i będzie odgrywać tak ważną rolę w narracji domykającej się ochronną kapsułą wokół Bidena. Co złego, to Trump. Co złego, to było i już przezwyciężone. Co mamy dziś? Powrót do normalności i Nowy Wspaniały Świat za jednym zamachem. Cesarz owego świata otoczony doskonale szczelnym ekosystemem komunikacyjnym. Żadne wyzwanie, żadne zarzuty, żadne niewygodne pytania nie zostaną już wysłuchane. Już tylko zgoda, tylko zachwyty.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…