Nie tylko w Polsce opozycja ma problem z przekonaniem do siebie ludzi. Burza wokół systemu ochrony zdrowia w USA pokazuje, jak bardzo Demokraci okleili się od społeczeństwa.
Rządy Donalda Trumpa to rozpacz i klęska Ameryki. Oprócz aktywnego pogrążania się w bagnie niejasnych powiązań z Rosją, antagonizowaniem reszty świata, popisywania się seksizmem i ksenofobią, wzniecenia największej od dziesięcioleci fali rasizmu, ośmielenia Ku Klux Klanu i najczystszej wody nazistów, otwartej rujnacji środowiska naturalnego, umacniania policyjnej przemocy i represjonowania protestów społecznych – „Blond Godzilla” dopieszcza też oczywiście bogatych i bezlitośnie ciśnie biednych w ramach budżetu i polityki fiskalnej. Jak było do przewidzenia, wspiera republikanów w Kongresie w próbie cofnięcia reformy systemu ochrony zdrowia wprowadzonej przez Baracka Obamę. Biorąc pod uwagę, że prawie wszystkie wielkie amerykańskie i światowe media mówią o nim wyłącznie źle, można by odruchowo uznać, że Partia Demokratyczna nie powinna się politycznie przemęczać, tylko powtarzać, że Trump to zło, i czekać, aż Amerykanie go zlinczują, a do Białego Domu ponownie wprowadzą Demokratę. Nic bardziej mylnego. Do niedawna sama partia mniej więcej tak właśnie zdawała się myśleć. Teraz coraz więcej sygnałów wskazuje, że ludzie – mimo, że faktycznie zdegustowani Trumpem – nie ufają Demokratom i nie wierzą, że mogą być oni zdrową alternatywą dla obecnego prezydenta. „American Dream” zupełnie się rozsypał. Od czterdziestu lat pogłębiają się nierówności, bogaci bogacą się poza granice obrzydliwości, bieda rośnie, klasa średnia zanika, płace stagnują, długi rosną, całe miasta – jak Detroit – popadają w ruinę. Wszystko to rzecz jasna w ramach wolności na wolnym rynku. Partia Demokratyczna, która kiedyś uchodziła za lewicę, współtworzyła ten system i dzisiaj ludzie to widzą.
Śpiące królewny
Polityczna indolencja Demokratów doskonale uwidoczniła się w ciągu dni poprzedzających głosowanie nad ustawą o służbie zdrowia. Od początku prezydentury Trumpa wiadomo było, że zostanie ona wykorzystana do tego, co Republikanie zapowiadali od siedmiu lat, czyli do cofnięcia reformy przegłosowanej przez Demokratów i podpisanej przez prezydenta Obamę w 2010 roku, wprowadzającej system obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych oraz rozszerzającej gwarantowaną opieką zdrowotną dla seniorów, osób z niepełnosprawnościami i przewlekle chorych (Medicare) i świadczenia medyczne dla najbiedniejszych (Medicaid). Można uznać, że partia Hillary Clinton zupełnie odpuściła obronę tej skromnej, choć wiele znaczącej zdobyczy socjalnej. Podczas gdy Republikanie szykowali zmiany, które według różnych szacunków mogły pozostawić od 20 mln do 50 mln Amerykanów bez ubezpieczenia zdrowotnego, a 28 mln osób bez faktycznego dostępu do usług medycznych, Demokraci w ogóle nie zajmowali się zamachem na „Obamacare”. Cały ich wysiłek w tym czasie skupiał się na walce z Donaldem Trumpem w ramach kilku publicznych komisji śledczych prześwietlających świtę prezydenta pod kątem domniemanych powiązań z Kremlem. Przesłuchania transmitowane na żywo przez media najczęściej sympatyzujące z Demokratami całkowicie zdominowały debatę publiczną i uwagę publiczności, stając się najwyższym priorytetem partii, której liderzy coraz częściej zaczęli otwarcie nawoływać do impeachmentu Trumpa. Doszło zatem do sytuacji, w której polityka stronnictwa nadal powszechnie uchodzącego za lewicowe skoncentrowała się całkowicie na „wojnie na górze” prowadzonej w dusznej atmosferze nowego maccarthyzmu i wyścigu na oskarżenia o zdradę ojczyzny, przy zupełnym braku zainteresowania kolejnymi antyspołecznymi posunięciami rządu Trumpa mającymi odczuwalny wpływ na życie milionów niezamożnych obywateli.
Projekt praktycznie likwidujący „Obamacare” został ostatecznie odrzucony przez senat, jednak całą zasługę za to media przypisały paradoksalnie nie Demokratom a Johnowi McCainowi, czołowemu Republikaninowi, który jako jeden z trzech reprezentantów tej partii zagłosował przeciwko nowej ustawie – została ona odrzucona stosunkiem głosów 51:49. Absurd tej sytuacji polega na tym, że Demokraci nie odegrali żadnej istotnej roli w obronie ich własnego osiągnięcia sprzed siedmiu lat. Nie próbowali wyprzedzać swoich rywali w rozgrywce politycznej, nie alarmowali opinii publicznej ani nie zachęcali do tego mediów, nie drążyli tematu, nie naciskali na Republikanów, by ujawnili szczegóły szykowanego projektu. W rzeczywistości istniała jednak masa ludzi, którzy wszystko to starali się robić. Byli to lokalni aktywiści, społecznicy, obrońcy praw człowieka, organizacje pozarządowe i zwykli obywatele przejęci przyszłością systemu opieki zdrowotnej – często osoby przewlekle chore, dla których zakusy Republikanów oznaczały faktyczne zagrożenie ich życia. Do ruchu protestu dołączyły związki zawodowe pielęgniarek, kobiety z ruchów prochoice i antytrumpowy ruch Indivisable. Tym sposobem, podczas gdy Demokraci wydawali się kompletnie zapominać o sprawie służby zdrowia, połączyła ona środowiska postępowe, stanowiące teoretycznie elektorat tej partii, które od miesięcy działały już przeciwko polityce Trumpa, ale osobno, w rozproszeniu. Teraz to właśnie ich wspólnej sile Stany Zjednoczone zawdzięczają chwilowe zwycięstwo w walce o zachowanie „Obamacare”. Od wielu miesięcy prowadzili oni rozproszone akcje, głównie na poziomie stanowym. Ponieważ było to bardzo utrudnione na poziomie ogólnokrajowym, który wymaga obecności w Waszyngtonie albo dobrego dostępu do największych mediów, aktywiści i aktywistki skupili się na wywieraniu nacisku na lokalne społeczności i apele skierowane do konkretnych członków kongresu w miejscach stanowiących ich okręgi wyborcze, przypominając tym samym o ciążącej na nich odpowiedzialności. Zdarzało się, że były to protesty o dramatycznym przebiegu, obejmujące akty obywatelskiego nieposłuszeństwa i okupacje biur kongresmenów, akcje zakończone interwencjami policji.
Potęga słabych
Kulminacja tego procesu nastąpiła jednak w Waszyngtonie i to właśnie wtedy media głównego nurtu poświęciły (chwilowo) więcej uwagi protestującym. Dopiero w drugiej połowie czerwca republikańscy senatorowie ujawnili szczegóły proponowanych przez siebie zmian w systemie służby zdrowia – co ciekawe, wcześniej nikt z polityków Partii Demokratycznej nie interesował się detalami. Największe oburzenie wywołały propozycje zniesienia obowiązku ubezpieczenia, większej swobody ubezpieczycieli w ustalaniu stałych opłat i naliczaniu dodatkowych, znacznych ograniczeń w państwowych dopłatach do ubezpieczeń, wzrost cen leków, cięcia w Medicaid i Medicare oraz powrót do wyłączenia niektórych schorzeń z podstawowych planów ubezpieczeniowych. Faktycznie zatem planowano likwidację „Obamacare”, poprzez podporządkowanie tego, co miało z niej pozostać, interesom koncernów farmaceutycznych i firm ubezpieczeniowych kosztem uboższej części społeczeństwa.
Aktywiści odpowiedzieli spektakularną mobilizacją na Kapitolu organizując okupację pomieszczeń wewnątrz budynku senatu, zwłaszcza korytarzy obok biur senatorów. Ciężar tej akcji bezpośredniej w sercu globalnego kapitalizmu spoczął głównie na działaczach organizacji ADAPT, powstałej pod koniec lat 70. i walczącej o prawa osób niepełnosprawnych, już wcześniej słynącej z zaskakujących i kontrowersyjnych form aktywizmu. Ostatnia akcja na Kapitolu zakończyła się wkroczeniem policji, skuciem w kajdanki osób z niepełnosprawnościami i aresztowaniami ludzi na wózkach. Niektórzy z chorych byli siłą z wózków wyciągani, a ponieważ byli podłączeni do drenów, pozostawili za sobą krwawe ślady. Dantejskie sceny rozgrywające się w senackich kuluarach natychmiast przyciągnęły uwagę mediów, które nie omieszkały uraczyć Amerykanów bezpośrednią transmisją z aktów policyjnej przemocy przeciwko niepełnosprawnym i ciężko chorym. Abstrahując od dziennikarskiego cynizmu, należy przyznać, że w ten sposób po raz pierwszy opinia publiczna miała okazję uzmysłowić sobie znaczenie nadchodzącej wielkimi krokami rozbiórki „Obamacare” i to z perspektywy osób, dla których plany Republikanów oznaczały faktyczne ryzyko śmierci lub drastyczny spadek jakości życia. Determinacja i nieustępliwość najsłabszych obywateli USA wznoszących hasło: „Nie zabijajcie nas!” zrobiły ogromne wrażenie. Do tego stopnia, że 22 czerwca popularna prezenterka MSNBC Rachel Maddow, „demokratyczna killerka” poświęciła znaczną część swojego wieczornego programu planowi likwidacji „Obamacare”, walce aktywistów w senacie, a nawet przedstawiła historię ADAPT. Już sam ten fakt można uznać za wielkie zwycięstwo, biorąc pod uwagę, że wcześniej gwiazda MSNBC, pasjami „masakrująca prawaków”, poświęcała połowę czasu antenowego tropieniu „agentów Putina”. Wielu komentatorów zgodnie uznało, że to właśnie medialne nagłośnienie protestów i „wzięcie na celownik” poszczególnych senatorów przekonało Johna McCaina i kilku jego kolegów do zagłosowania przeciwko destrukcji systemu ubezpieczeń.
O krok dalej
Ta oddolna walka miała jeszcze inny, być może najistotniejszy wymiar. Odbywała się w dużej mierze pod hasłem: „Ochrona zdrowia prawem człowieka”, wyrażającym kategoryczną niezgodę na komercyjny charakter służby zdrowia. Jakkolwiek pożyteczna mogła się w 2010 r. wydawać ustawa Affordable Care Act, zwłaszcza w kontekście „wolnej Amerykanki” panującej wówczas na rynku zdrowia i masowego wykluczenia zdrowotnego, to jednak całość reformy sprowadzała się do handlu prywatnymi ubezpieczeniami. Przebiegał on co prawda w ramach ustawowych regulacji, ale restrykcje te jednak musiały gwarantować zysk podmiotów prywatnych, by całość mogła działać. Faktycznie więc wprowadzono obowiązek nabijania kabzy kapitalistom, którzy zawarli porozumienie z państwem. Siedem lat temu reforma spełniła swój cel komercyjny przede wszystkim dlatego, że napędziła firmom ubezpieczeniowym miliony nowych klientów, co oznaczało gigantyczny zastrzyk finansowy. Dzisiaj sytuacja wygląda inaczej. Ubezpieczyciele po kolei wycofują się z rządowego systemu, co zagraża stabilności całej „Obamacare”. Decydują o tym przede wszystkim wysokie koszty usług zdrowotnych, tworzone przez koncerny farmaceutyczne, których cenowej dyktatury nie ukróciła reforma z 2010 r. Dla wielu ubezpieczycieli system przestał być opłacalny, kiedy przyszło do realizacji zobowiązań wobec klientów. Inną wadą reformy Obamy było to, że w rzeczywistości pozostawiła mnóstwo ludzi nieubezpieczonych. Okazało się, że istnieje wiele milionów ludzi, których nie stać na ubezpieczenie, a są jednocześnie „nie dość biedni”, żeby liczyć na wsparcie Medicaid. Republikanie chętnie traktują te wady jako przejawy nieefektywności “socjalistycznego” systemu, i traktują je jako argumenty za cofnięciem „Obamacare”.
Tymczasem uczestnicy realnej walki o utrzymanie obecnej ustawy, mówiąc o prawie człowieka do ochrony zdrowia podkreślają jej niewystarczalność. Domagają się oni w istocie opcji „single payer”, czyli państwowego ubezpieczyciela, który miałby „odkomercjalizować” i upowszechnić ochronę zdrowia w USA. Niedawne badanie Instytutu Gallupa ujawniło, że wśród Amerykanów panuje obecnie rekordowo wysoka zgoda na to „skrajnie socjalistyczne” i “komunistyczne” rozwiązanie: 33 proc. ogółu badanych wyraża poparcie dla systemu „single payer”, a ponadto godzi się na to 52 proc. elektoratu Partii Demokratycznej. To historycznie wysoki odsetek. Co więcej, poparcie to znacząco wzrosło w ciągu ostatnich miesięcy. Wydaje się dość prawdopodobne, że po ostatnim przykładzie bezkompromisowej walki o powszechne prawo do ochrony zdrowia, idea ta jeszcze bardziej zyska na popularności. Niepoprawni idealiści spodziewali się też pewnie, że Demokraci podchwycą ten pomysł, zdecydują się na „populistyczny” krok i zechcą swoją reformę z 2010 r. pchnąć w bardziej postępowym kierunku, licząc na odzyskanie kongresu w przyszłorocznych wyborach.
Niestety, nic z tych rzeczy. Ujawniła to sama dyskusja w senacie nad zmianami proponowanymi przez Republikanów. Demokraci stosowali wyłącznie defensywną argumentację, pomysł państwowego ubezpieczyciela w ogóle nie padł z ich strony, mimo że dobrze wiedzą o jego rosnącej popularności wśród ich wyborców. Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji, kiedy dosłownie tuż przed głosowaniem republikańscy senatorowie zgłosili nowy projekt napisany „na kolanie”, a jeden z liderów Demokratów Chuck Schumer odpierał go argumentując, że pierwotny plan Republikanów był „łagodniejszy” – przestał nawet bronić reformy Obamy. Skądinąd wiadomo, że za „single payer” opowiada się lewicowa opozycja w łonie Partii Demokratycznej, czyli popularny Bernie Sander oraz bliska mu Elizabeth Warren, którzy z jednej strony doskonale wyczuwają zmiany nastrojów społecznych, z drugiej – sami (zwłaszcza Sanders) potrafią je kreować. Faktycznie, w niedawnych wypowiedziach dla prasy obydwoje popierali posunięcie naprzód reformy sprzed siedmiu lat. W duchu poparcia opcji „single payer” wypowiedział się ostatnio były prezydent z ramienia Demokratów, liczący dzisiaj 92 lata Jimmy Carter. Jednak trzon Demokratów, skupiony wokół Hillary Clinton, nierozerwalnie związany z Wall Street i konglomeratem wojskowo-zbrojeniowym, bardziej boi się Sandersa niż konserwatywnej kontrrewolucji Trumpa. Nie ma szans na „single payer”.
Więcej tego samego
Demokraci potwierdzili ostatnio swoją organiczną niechęć do państwowego ubezpieczyciela, nawet przy tworzeniu zarysu nowego programu. Sondaż przeprowadzony w lipcu przez Washington Post wespół z ABC News ujawnił, że zdaniem 37 proc. Amerykanów Partia Demokratyczna „opowiada się za czymś”, zaś 57 proc. uważa, że „jest wyłącznie przeciwko Trumpowi”. Wyborcy są więc przekonani o beztreściowości i bezideowości polityki Demokratów, nie wierzą w nich jako sensowną alternatywę dla obecnego prezydenta. Podobne sygnały pojawiały się już od jakiegoś czasu. Badania opinii publicznej ujawniły, że Donald Trump stracił nieco poparcie od czasu początku prezydentury, ale Hillary Clinton straciła go jeszcze więcej, prawdopodobnie z powodu swej bierności. Serwis internetowy dziennika The Hill opublikował reportaż, w którym „doły partyjne” i lokalni działacze skarżą się na oderwanie „góry” od społecznej rzeczywistości i brak zainteresowania życiem zwykłych ludzi. 73 proc. Amerykanów sądzi, że to, w czym Demokraci się wyspecjalizowali, czyli tropienie podejrzanych związków Trumpa z Rosją, jest szkodliwe, bo przesłania ważniejsze dla kraju problemy. I wreszcie, 64 proc. twierdzi, że pomysły Trumpa na służbę zdrowia są złe, a sam system opieki zdrowotnej jest uznawany za najistotniejszy (35 proc. wskazań) problem dzisiejszej Ameryki.
Demokratom z pewnością powinno to dawać do myślenia. Co zatem robią? Na kilka dni przed rozstrzygającym głosowaniem nad ustawą zdrowotną zwołali coś na kształt konferencji programowej. Od jakiegoś czasu zapowiadali precyzyjne określenie nowego przekazu, z jakim chcą się zwrócić do Amerykanów z myślą o wyborach w przyszłym roku. Teraz więc dumnie ogłosili całemu krajowi manifest, który nazwali „Better Deal”. Nazwa ma być czytelnym, choć raczej niezbyt trafionym nawiązaniem do „New Dealu” F.D. Roosevelta. Nowy przekaz z jednej strony mówi jasno: zawiniliśmy, odkleiliśmy się od rzeczywistości, straciliśmy łączność z narodem, przez co ludzie dali się uwieść Donaldowi Trumpowi. Postanawiamy zatem wrócić na tor sprawdzony w przeszłości, odpowiedzieć przede wszystkim na oczekiwania klasy pracującej, skupić się na naprawie gospodarki, poprawić sytuację materialną rodzin, zwiększyć szanse awansu społecznego. Pogląd – nie da się ukryć – słuszny, ponieważ Trumpa wybrali właśnie zwykli ludzie ciężkiej pracy, rozczarowani nierównościami i materialnym niepowodzeniem, zdegustowani politycznymi elitami. Urzekł ich slogan: „Make America Great Again”, który oznaczał między innymi reindustrializację kraju.
Jednak z drugiej strony konkretne propozycje „Better Deal” zakrawają wręcz na kpinę: wielkie inwestycje w infrastrukturę (czyli to samo, co Trump), złamanie monopoli wielkich korporacji poprzez nowe rządowe regulacje (co ma prowadzić do obniżek cen) i tworzenie nowych miejsc dzięki programom szkoleniowym i ulgom podatkowym dla pracodawców oferujących szkolenia i możliwość przekwalifikowania. Nawet media sprzyjające Demokratom pozostają mocno sceptyczne wobec ich nowego programu, uznając słusznie, że nie ma on szans w starciu z rozhulanym populizmem Trumpa. Wszystko w nim brzmi jak stara śpiewka. Nowe regulacje obiecywał też Obama, a amerykańskie oligopole kwitną, zwłaszcza bankowy. Szkolenia to już zupełna niedorzeczność: mocno zawiewa neoliberalizmem lat 90., czyli erą Clintona, której hasłem przewodnim była „zmiana” i „przyszłość”. Dzisiaj Amerykanie już wiedzą, jaka przyszłość ich czekała: przyszłość jest teraz i jest do bani. Demokraci odgrzewają mdłe, stare kotlety, dla większości niestrawne.
Ktoś w końcu musi
W „Better Deal” nie ma żadnej obietnicy dotyczącej służby zdrowia. Jest to o tyle zaskakujące, że manifest został ogłoszony tuż przed głosowaniem w sprawie dalszego losu „Obamacare”. Demokraci raz za razem udowadniają, że ani nie potrafią, ani nawet nie zamierzają podjąć wyzwania jakie politykom rzuca dziś Ameryka czasu przełomu, Ameryka na rozdrożu. Nie podejmą go, bo sami stanowią gasnące skompromitowane elity, integralny element rozpadającego się systemu. Ktoś, kto wprowadzi w USA jako tako działającą, powszechnie dostępną państwową służbę zdrowia, wolną od prymatu zysków nad ludźmi, zdobędzie serca Amerykanów na długie lata. Dobrze wiadomo – również z doświadczeń Polski – że państwowy system może być niewydolny i tak samo może być podporządkowany partykularnym interesom i neoliberalnym dogmatom. Ale sprywatyzowana amerykańska służba zdrowia jest zwierciadłem, w którym przegląda się wielka społeczna porażka kapitalizmu: „wolny wybór”, który nikomu nie pozostawia wyboru, a jedynie beznadzieję i poczucie osobistej przegranej. Upaństwowienie finansowania jest jedynym kierunkiem, który stworzyłby podstawy dla systemu dającego ludziom poczucie przewidywalności, bezpieczeństwa i przede wszystkim sprawiedliwości. Niemożliwością jest, by inicjatywa w tym kierunku wyszła z wnętrza Partii Demokratycznej, bo jej oligarchiczny trzon nigdy nie dopuści Sandersa do steru. Obecnie, mimo że cieszy się on sympatią Ameryki, Bernie jest bardzo daleki od pozycji, jaką zajmuje Jeremy Corbyn w Wielkiej Brytanii. Jedyną nadzieją dla „single payer” pozostaje masowy oddolny ruch, który połączy aktywność lokalnych działaczy, organizacji na rzecz praw człowieka, związków zawodowych oraz partii socjalistycznych, które zdołają nad tym pospolitym ruszeniem objąć polityczne przywództwo. Ruch ten zaczął już powstawać i odniósł pierwszy sukces. Nadchodzą burzliwe czasy i wszystko jest możliwe, choć nic nie jest pewne.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…