Pieprzenie jako zjawisko czy działanie cieszy się ogromną popularnością. Zawdzięcza to swojej znaczeniowej elastyczności. Przydać się może zasadniczo w każdej sytuacji. Rzadko jednak wywołuje falę celebryckiej euforii poświadczonej owacjami na stojąco.
A tak właśnie się stało chwilę temu. Znany i ceniony amerykański aktor Robert De Niro wystąpił z powszechnym wezwaniem do pieprzenia prezydenta USA podczas rozdania Nagród Teatru Broadway im. Antoinette’y Perry. Powtórzył to wezwanie dwa razy wykrzykując do mikrofonu słowa „Fuck Trump” i unosząc zaciśnięte pięści do góry w geście zwycięstwa. Ubrana we fraki i wieczorowe suknie publika odpowiedziała nadzwyczaj żywo.
Sporządzono z tego apelu krótki wideoklip, który w try miga obiegł najbardziej znane platformy społecznościowe wzbudzając dziką radość deklaratywnych zwolenników wartości demokratycznych. Całkiem spodziewanie, Donald Trump, gdy tylko powrócił z Singapuru, odpysknął aktorowi na Twitterze w typowym dla siebie stylu dresiarsko-chuligańskim. Nazwał go m. in. osobą o bardzo niskim ilorazie inteligencji, która zbyt wiele razy oberwała bokserskim ciosem w głowę i może być „punch-drunk”, czyli upojony rzeczonymi razami.
Ta krótka wymiana szczeniackich uwag pomiędzy dwójką dżentelmenów z amerykańskiego high society rozhuśtała opinię publiczną po raz kolejny i dała asumpt do kolejnej ekstazy, którą populacja USA będzie mogła teraz przeżywać nie bacząc na mizerię własnego istnienia i realny polityczny kryzys u siebie i na świecie. Jedni wiwatują, inni zgrzytają zębami, a wszystko wyzwoliła niezwykła moc pieprzenia.
Nie dziwię się obywatelkom i obywatelom USA, też bym się podniecił trochę. Niemniej, przeszłoby mi stosunkowo szybko i na pewno nie wdawałbym się w żadne burdy (przez niektórych zwane dyskusjami) na Facebooku czy Twitterze. A to dlatego, że pieprzenie De Niro jest dla mnie dalece niesatysfakcjonujące i takie właśnie powinno być dla każdego dorosłego człowieka, nie mówiąc już o dorosłych z pretensją do bacznej obserwacji życia politycznego.
Z wiekiem bowiem, również (a może zwłaszcza) wymagania w obszarze pieprzenia powinny się dynamicznie narastać. Tymczasem De Niro pieprzy jak nastolatek – po to, żeby unieść zaraz ręce w górę i dać sobie i kolegom znać „udało się”.
Czepiać się zamierzam jednak nie ze względu na styl, a na treść i nie dlatego, że chcę bronić Trumpa, lecz właśnie ze względu na to, że najchętniej widziałbym go w kazamatach, wołającego de profundis... Takie ekscesy po prostu szkodzą sprawie i oddalają nas jeszcze bardziej od i tak niezwykle odległej perspektywy ustalenia w Waszyngtonie lewicowego lub chociaż minimalnie przytomnego władztwa, które nie chce wysadzić w powietrze całego świata.
„Fuck Trump” jest gestem znaczącym tylko dla części amerykańskiej klasy próżniaczej. Facet ten, czy nam się to podoba, czy nie, został wybrany w legalnych wyborach; przeprowadzonych prawidłowo. Wprawdzie Demokraci zaproponowali teorię spiskową w postaci tzw. Russiagate, co miałby podważać legalność tej elekcji, ale motywy podane do wierzenia dla idiotów zostawmy idiotom. Pomarańczowy narcyz jest uosobieniem obłędu i frustracji, do jakich społeczeństwo amerykańskie zostało doprowadzone przez poprzednie administracje i trzy dekady neoliberalnego porządku.
W rozrachunku bieżącym zaś ten człowiek został prezydentem dzięki Hillary Clinton, braciom Podesta, Nancy Pelosi i Chuckowi Shumerowi (wysocy funkcjonariusze Partii Demokratycznej). To im bowiem udało się dokonywać skutecznej obstrukcji wyborów wewnątrzpartyjnych a w efekcie ich faktycznego fałszerstwa, którego celem było odsunięcie lewicowego senatora Sandersa.
Dlaczego więc nie „Fuck Pelosi”? Dlaczego nie „Fuck Shumer”? Sam Trump zrobił bardzo niewiele, by zostać prezydentem. O wiele więcej zrobiły media, również te, którego teraz go na co dzień nienawidzą (chyba że bombarduje) i jego przeciwnicy. Być może w kontekście pieprzenia, które ma na myśli De Niro należałoby trochę zmodyfikować kierunek?
Mało tego, De Niro, po wezwaniu do pieprzenia jeszcze trochę popieprzył. Powiedział m. in., że „potrzebujemy teraz moralności i przejrzystości w polityce” od czego natychmiast wezbrało w żołądkach. Dlaczego teraz? Czy wcześniej nie było to niezbędne? Może w ogóle najsensowniejszym okrzykiem byłoby „Fuck America”, albo „Fuck the USA”?
Jakiego typu moralność reprezentował Barack Obama? Człowiek ten jest oczywistym zbrodniarzem wojennym. Możemy cofnąć się nawet do George’a W. Busha. Indywiduum to było uprzejme poczęstować świat 70 tys. bomb w okresie, gdy było prezydentem USA. Dodać warto, że jedynie 57 z tych bomb spowodowały nieco zamieszania w tzw. światowej opinii publicznej. To zaś dlatego, że zrzucono je na państwa, z którymi USA nie było w stanie nie tylko wojny, ale żadnego zadeklarowanego konfliktu. Chodzi o Pakistan, Somalię i Jemen.
W tychże samych krajach następca Busha, Barack Obama, przeprowadził 563 bombardowania, głównie przy pomocy samolotów bezzałogowych. Przy okazji niejako, w 2012 r. swoisty audyt stosowania dronów na masową skalę przeprowadzony przez naukowców z New York University dowiodły, iż jedynie 2 proc. (słownie: dwa procent) ludzi, którzy ponieśli śmierć w wyniku tak prowadzonych ataków można uznać za „wartościowe cele” (high-value targets). Innymi słowy, 98 proc. ludzi, którzy padli ofiarą dronów to niewinni, zamordowani przez jankeską machinę wojenną osoby. I nie jest to, proszę sobie wyobrazić, żadna „ruska propaganda”. Nawet CNN i The Guardian to przyznają. No, ale to są niuanse. Łącznie biorąc Obama przestrzelił Busha o 30 tys. bomb – zrzucił ich aż 100 tys. na terytorium siedmiu krajów. Dlaczego więc nie było apelu „Fuck Obama”?
Ano dlatego, że Obama miał certyfikat przyzwoitości wystawiony przez „New York Times” i dziesiątki liberalnych ośrodków, które kochają demokrację i prawa człowieka. Dostał nawet Pokojową Nagrodę Nobla. Został więc uplasowany po jasnej stronie mocy i pieprzenie Obamy, nawet jeśli powołać się na jego dorobek wojenny, byłoby uznane za nieeleganckie. Dokładnie tak, jak w Polsce: nieelegancko pomstować na ciemnogród i Kaczora, ale obrażać tych, dzięki którym mamy Prezesa Państwa jest także w bardzo złym tonie. Czuwa nad tym „Gazeta Wyborcza” bacznie spoglądając swym okiem (press).
W USA mamy modę, której dyktatorami są piękni i mądrzy z wielkich miast, aktorzy i aktorki, celebrytki i celebryci – ludzie pachnący i zdrowi. Tacy jak De Niro. Kto im klaszcze ten niech wie, że swoim aplauzem umacnia jedynie wrogów ludzkości, a nie ich zwalcza.
Tak jak w Polsce, apologeci III RP i ancien regime’u spod znaku nieśmiertelnej Unii Wolności rycząc jak rozhisteryzowane bawoły przeciw PiS gwarantują nam następne kadencje prawicowych ekstremistów. Pieprzyć też trzeba umieć.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …