Był sobie człowiek. Nazwijmy go Gringo.
Gringo nikogo i niczego się nie bał. Zjeździł cały świat. Jego bosa stopa dotykała po raz pierwszy nietkniętych dotąd połaci ziemi. Maczetą wycinał sobie drogę w równikowych lasach. Jadał pieczone robaki prosto z ogniska. Nie dotknęły go choroby, które dziesiątkowały całe społeczności. Kiedyś wprawdzie pod skórą jego palucha u stopy tropikalny motyl złożył jajeczka, ale i z tym nasz bohater poradził sobie jak prawdziwy mężczyzna: siłą, nożem, spirytusem, nie bacząc na ból. Podczas swoich licznych wędrówek spotkał przeróżne baśniowe ludy: czerwone, czarne, niebieskie w kropki pomarańczowe.
Żaden z tych ludów nie skrzywdził Gringo, bo dzielny podróżnik nawet tych nieprzychylnie nastawionych potrafił udobruchać magicznym podarkiem w postaci zegarka czy innego plastikowego gadżetu. Z pewnością baśniowe ludy nie wypuściłyby Gringo ze swoich domostw żywego, gdyby potrafiły zrozumieć, co opowiada na ich temat w swoim języku. Że są „dzicy”, nieokrzesani, że w zasadzie dobrze się dzieje, że siedzą pośrodku sawanny, bo kiedy wpuści się ich do białego świata, to razem z Latynosami będą kraść telewizory. Gringo obserwował ich całymi latami. Patrzył, patrzył i wciąż nie widział najważniejszego: że „dzicy” byli piękniejsi od białych – bo mieli serca tam, gdzie biali noszą dzisiaj portfele.
Ale Gringo nie szanował nie tylko baśniowych ludów, u których był gościem. Nie szanował też innych stworzeń. Mawiał, że człowiek „jest panem tej materii, na której mieszka. Jest królem przyrody. W związku z tym, to nie jest tak, że teraz mamy ustąpić przed morświnem. Jeśli chcemy, jako człowiek zatrzymać morświny, nie wiem po co, bo nam się podobają na przykład. No to, zróbmy jakieś ogrody dla nich i chrońmy morświny. Natomiast, jeśli nam kret, morświn czy coś innego przeszkadza w naszych uprawach – to człowiek jest ważniejszy i kropka”.
Wreszcie – Gringo nie szanował nie tylko żywych. Nie szanował również śmierci. O żołnierzach pochowanych na jego ojczystej ziemi, nastoletnich chłopcach, którym rozpruto brzuchy bagnetami, mawiał „ścierwo”.
Gringo przeżył jeszcze wiele, wiele lat, traktowany jak mędrzec pośród tych, którzy podobnie jak on czuli się wybrani na królów świata. Uwielbiali wytyczanie granic, broń, strach, wojnę, twardą hierarchię, gdzie nie ma litości dla słabszych. Doczekał sędziwej starości w czasach, kiedy świat stał się dokładnie taki, o jakim marzył za młodych lat: bez kobiet w spodniach, bez ludzi z tęczowymi flagami, z karabinami i rewolwerami, które można było kupić w każdym Carrefourze Express. Zamieszkał na ekskluzywnym osiedlu – specjalnie wycięto pod nie jeden z tych lasów, które przemierzał na boso. Jego opowieści z podróży zaczęły być warte miliardy monet, ponieważ wiele gatunków zwierząt, które kiedyś widział na własne oczy – już nie istniało, bo nie podobały się ludziom na tyle, aby je ochronić.
Jak umarł Gringo? Dziś nikt już nie pamięta. Może od kuli przypadkowego przechodnia, który celował w jakiegoś czarnoskórego złodzieja telewizorów i chybił. Może zatruł się toksynami, a może zaczął chorować od smogu? A może już zdążył zaznać wielkiego głodu, który chwilę po jego śmierci ogarnął całą ludzkość pod radioaktywnym niebem? Tego nikt dzisiaj nie wie. Ale wszyscy wiedzą, że apokalipsę sprowadzili na Ziemię właśnie tacy, jak Gringo.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…
Człowiek?! O Cejrowskim?! No ja Cię proszę!
Dzicz. I to biała katolska dzicz.