W marcu bieżącego roku zaufanie społeczne do policji w Polsce osiągnęło rekordowy poziom 80 proc. Wydawało się, że relacje „stróżów prawa” z obywatelami przeżywają swój złoty okres. W pałacyku na Puławskiej zatrudniono grupę speców od marketingu, których umysły narodziły hasło: „Pomagamy i chronimy” . Dzisiaj brzmi to jak mem, albo kiepski żart, ale takie hasło planowano umieścić na radiowozach. Miało ono umocnić pozytywne postrzeganie instytucji. Pan policjant się uśmiechnie, zrozumie, a kiedy trzeba zjawi się tam, gdzie powinien i dorwie złoczyńcę.
„Wydawało się”, bo to oczywiście fikcja. Dobrze o policji mógł myśleć tylko ten, kto nigdy nie miał z nią na poważnie do czynienia. Kiedy żyjesz w trybie praca – dom – centrum handlowe, faktycznie może się wydawać, że ta policja to nie taka straszna, bo tylko trza uważać, żeby mandatu nie dostać. Jeśli jednak jesteś osobą aktywną społecznie, jest spora szansa, ze miałeś okazję doświadczyć dobroci „pana władzy”.
Wiedzą coś o tym działacze lokatorscy, których mundurowi rzucali na ścianę podczas pacyfikowania blokad nielegalnej eksmisji; mieszkańcy skłotów – regularnie nachodzeni, inwigilowani i prześladowani przez funkcjonariuszy, aktywistki z Rozbratu, najpierw okładane pałami i rażone paralizatorami, a następnie ciągane po sądach za rzekome naruszenie nietykalności ludzi w mundurach. Swoje zdanie o policji miało też tysiące zwykłych chłopaków i dziewczyn, bez numeru do prawniczki na przedramieniu, zawiniętych na dołek za posiadanie niewielkiej ilości czy brzydką odzywkę w stronę policjanta. W tych 80 proc. nie było też bliskich Maxwella Itoyi, Igora Stachowiaka, Adama Czerniejewskiego czy Dariusza Nawary.
Od marca sporo się jednak zmieniło. Policja najpierw zaczęła być uciążliwa – wlepianie mandatów za wyjście po fajki do osiedlowego czy polowania na biegaczy i rowerzystów było dla przeciętnego człowieka głupie i niezrozumiałe. W ostatnim tygodniu zobaczyliśmy nędzną, ale jednak namiastkę tego, co dzieje się na ulicach Paryża, Marsylii czy Minneapolis – funkcjonariuszy stosujących bezpardonową przemoc, atakujących tłum w celu jego rozproszenia, niczym naziolska bojówka, z którą zresztą zostali w pierwszym momencie pomyleni.
Dla wielu Polaków i Polek było to doświadczenie graniczne, te obrazki – spuchnięta od gazu twarz posłanki, poturbowany dziennikarz, zastraszanie 14-latka, czy to, co stało się dziś – zatrzymanie osoby, którą wcześniej potrącił i zranił radiowóz. Serce większości było po stronie bitych, bo po raz pierwszy od dawna bici przez policję byli ci, z którymi sympatyzuje większość.
Przyznam, że jeszcze nigdy nie widziałem takiego gniewu skierowanego w stronę policji. Rozumiem te emocje, podobnie jak piętnowanie funkcjonariuszy, którzy dopuścili się bezsensownej przemocy. Nie zamierzam uciszać tych, którzy krzyczą „jebać pały”, ani nie uważam, żeby policja zasługiwała na szczególny szacunek, bo żyjemy w państwie, które na szacunek wobec obywateli nie potrafi się zdobyć od lat trzydziestu.
O ile jednak wkurw na policję jest słuszny i zrozumiały, to nie możemy pozwolić, aby emocje te przesłoniły nam całego schematu decyzji i odpowiedzialności. Według informacji podawanych przez byłych policyjnych dowódców, wewnątrz policji występuje szereg napięć generujących sprzeczności, które należy dostrzec.
Po pierwsze, wiemy, że do akcji skierowani zostali funkcjonariusze Biura Operacji Antyterrorystycznych przejawiający wrogie nastawienie do kobiecych protestów. To ważna informacja w kontekście brutalności ich poczynań – wybrani zostali ci, którzy mieli ochotę się pokazać.
Po drugie – ich bezpośredni przełożony insp. Dariusz Zięba twierdzi, że to nie on wydał rozkaz pacyfikacji tłumu. Jeśli to prawda, mamy pewność, że mieliśmy do czynienia z przemocą zaleconą przez politycznych decydentów. A jeśli Zięba kłamie, to i tak trudno mówić o jego autonomicznej decyzji, gdyż obecny dowódca BOA, mianowany w 2016 roku, ma reputację człowieka „dobrej zmiany”. Nie cieszy się szacunkiem wśród znacznej części podwładnych, zapracował na ksywę „Kelner”. Jak donoszą media, wśród antyterrorystów zawrzało, kiedy jednostka została użyta do gnojenia protestujących kobiet. Miały paść słowa o „zhańbieniu munduru”.
Po trzecie – za działania z 18 listopada oraz za dzisiejsze represje pod MEN odpowiada szef stołecznej policji Paweł Dobrodziej, który w zeszłym tygodniu skorzystał nie tylko z BOA, ale również z Samodzielnego Pododdziału Antyterrorystycznego, nazywanego „warszawskim SPAT-em” – jednostkę do zadań specjalnych. Dowódca ten robi wszystko, by zabłysnąć przed władzą, gdyż walczy o najwyższe cele – jest wymieniany jako kandydat na stanowisko komendanta głównego policji. Obecny dowódca gen. Jarosław Szymczyk podpadł prezesowi PiS po tym, jak odmówił brutalnego rozpędzenia kobiecych demonstracji. Od dymisji uratował go szef MSWiA Mariusz Kamiński, który obawia się osłabienia swojej pozycji w przypadku zmiany na szczycie policji.
Po czwarte – 500 zł zapomogi, wywalczone przez Kamińskiego dla policjantów, uspokoi sytuację tylko na chwilę. W policji dramatycznie brakuje ludzi. Od początku tego roku mundur porzuciło 2,5 tys. funkcjonariuszy, obecnie łączna ich liczba wynosi 96 tysięcy. Kolejna fala odejść zapowiadana jest na początek przyszłego roku. Do służby zaciągany jest więc pośledniej jakości sort kandydatów – nie trzeba już zdawać egzaminu ze znajomości państwa i ustroju, a testy psychologiczne można powtarzać jak egzamin na prawo jazdy. Ci policjanci, którzy do służby poszli z sercem i przekonaniem, z zażenowaniem odbierają takie obniżenie standardów, jak również manifestują coraz większą niezgodę na bezsensowne, z ich punktu widzenia, eskalowanie napięcia przez władzę i wykorzystywanie ich jako prymitywnych pałkarzy. Dowódcy zdają sobie sprawę, że trwanie takiej sytuacji doprowadzi do przyspieszenia exodusu ich najlepszych ludzi, dlatego myśląc racjonalnie – będą się stawiać.
Po piąte – to nie jest tak, że do policji idą wyłącznie typy i typiary z zamiłowaniami sadystycznymi, autorytarnym rysem osobowości, nie potrafiący myśleć samodzielnie, ślepo wykonujący rozkazy. Choć nie wątpię, że są i tacy. Warto jednak pomyśleć o tych, którzy patrzą z niechęcią na to, co wyrabiają rządzący, niektórzy z nich mają wśród bliskich uczestniczki protestów; patrząc na manifestantki, myślą właśnie o nich. Może to naiwne, ale myślę, że można mieć nadzieję, że przynajmniej wśród części polskich policjantów pojawi się w kluczowym momencie pojawi się wątpliwość.
Po szóste – powinniśmy pamiętać, że Polska Policja może być znacznie gorsza. Nieprzejednana i generalizująca niechęć ze strony protestujących może przyczynić się do powstawania zjawiska solidarności munduru wobec zewnętrznego zagrożenia, o nawiązywaniu współpracy z nieformalnymi bojówkami – kibolami i skrajną prawicą już nie wspomnę.
Po siódme – nie możemy zapominać, że policjanci są jedynie narzędziem. To władza, a konkretnie jeden wiceminister, formalnie odpowiedzialny za bezpieczeństwo, a faktycznie działający jak generał na wojnie domowej, wysłał siepaczy i nakazał im bić. Niewykluczone zresztą, że zrobił to celowo, aby nasza uwaga skupiła się na wykonawcach brudnej roboty, a nie temu, kto pociąga za sznurki.
Po ósme – największy paradoks – największe od lat policyjne represje mają miejsce w momencie, w którym buntownicze nastroje w policji są silne jak nigdy. Spróbujmy to wykorzystać i mądrze rozegrać.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …