Cała „lepperiada” była kolejnym i póki co ostatnim dowodem na poczucie braku reprezentatywności polskich rządów po 1989 r. Wbrew temu, co pisano na długo przed rządami PiS-u na Zachodzie i w Polsce o rzekomym sukcesie polskiej transformacji, zmiana ustroju nigdy nie została zaakceptowana przez szerokie masy.

Świadoma tego faktu nowa klasa panująca postanowiła więc najpierw przeprowadzić wybory prezydenckie, potem parlamentarne, a dopiero później referendum nad konstytucją, podczas gdy w prawdziwej, autentycznie rodzącej się oddolnie demokracji powinno być dokładnie na odwrót. A więc najpierw konstytuanta, potem konstytucja, potem wybory parlamentarne, a na samym końcu ewentualnie prezydenckie, choć ani instytucja prezydenta, ani takie wybory nie są konieczne w prawdziwej demokracji partycypacyjnej.

Obecnie istniejąca w Polsce „demokracja”, z jej centralnym pustym rytuałem wyborów prezydenckich jest tylko okazją do opowiedzenia się przypadkowej względnej większości za mianowaną przez partyjny aparat wyborczy osobą, która różni się wyglądem od pozostałych kandydatów. Zwycięzca, niereprezentatywny podobnie jak pokonani kandydaci, nie ma żadnej realnej władzy, by móc zmienić cokolwiek w zasadach ustrojowych zadekretowanych w ramach „szoku bez terapii” ogłoszonego odgórnie w lecie 1989 r. Przypomnijmy, że chodziło wtedy o to, by zadać masom nagły i nieoczekiwany cios społeczno-ekonomiczny przeprowadzając operację w taki sposób, żeby owe masy zapomniały o zapowiadanej w trakcie negocjacji okrągłostołowych – w obszarach (podstolikach) dotyczących tematyki społecznej i związkowej – wielkiej narodowej debacie mającej się odbyć po wyborach, której wyniki miały dopiero przesądzić o przyszłym ustroju społecznym i ekonomicznym Polski.

Oficjalna historia każe nam dziś pamiętać tylko o politycznym  kompromisie, czyli porozumieniu elit przy okrągłym stole ponad głowami ludzi. Tymczasem po cichu postanowiono wówczas o przygotowaniu w trybie nagłym dezorientującej społeczeństwo forsownej implementacji projektu gruntownych przekształceń gospodarczych, opracowanych przez wskazanych przez George’a Sorosa wykonawców na podstawie szablonu znanego już z Ameryki Południowej. Przygotowała go już wcześniej grupa fanatycznych apologetów skrajnego kapitalizmu, « chłopcy z Chicago ».

Był to zatem plan szokowej transformacji mającej na celu urzeczywistnienie w możliwie najkrótszym czasie, przy najmniejszym oporze społecznym, bez zwracania uwagi na koszty społeczne, brutalnej restauracji ustroju kapitalistycznego w Polsce.

W celu zmylenia najbardziej zainteresowanych – szerokich mas w kraju – oraz obserwatorów z zewnątrz, tej złożonej operacji dokonano cynicznie pod parasolem ochronnym „związku zawodowego” Solidarność.

Tymczasem wszelkie próby zmian idących w tym kierunku, poczynając od reformy Wilczka-Rakowskiego, a następnie Mazowieckiego i Balcerowicza były odrzucane przez polskie masy. Jeżeli więc w jakimkolwiek sensie można mówić o sukcesie przemian po roku 1989, to tylko w takim, że tak jak na Zachodzie, nowy „demokratyczny” establishment zdołał osiągnąć zwycięstwo we własnym interesie klasowym, a jeszcze bardziej w interesie globalnej burżuazji zachodniej.

Rytualnie złożono wówczas w Polsce hołd „zachodniej liberalnej demokracji i rządom prawa”, tak jak w całym świecie zachodnim. Rzekomy sukces polegał na zdolności władzy do znieczulenia większości społeczeństwa i przekształcenia jej w rozbrojoną, apatyczną milczącą masę, która nie umie czy też już nie chce, z różnych powodów, wystąpić zbiorowo w obronie swoich żywotnych interesów, swoich praw, swojej godności.

Za każdym więc razem, gdy po 1989 r. pojawiał się nagle ktoś spoza układu solidaruchy-postkomuniści, apatia społeczna chwilowo i częściowo opadała i rodziła się nadzieja.

Cokolwiek nie sądzić o cyklicznie pojawiających się kolejnych „trybunach ludowych”, byli oni zawsze barometrem stanu społecznego niezadowolenia i symptomem wyobcowania sporej części, można nawet powiedzieć, że większości społeczeństwa.

Tak było w przypadku Tymińskiego, kandydata na prezydenta okrzykniętego przez media posłuszne establishmentowi „człowiekiem znikąd”, który jednak pokonał w pierwszej turze wyborów prezydenckich ikonę transformacji Mazowieckiego. Był to niezwykle bolesny policzek dla Kościoła i opozycji zarazem oraz dla nawróconej na liberalną demokrację „postkomuny”. Liberalne „wolne media” i elita inteligencji głosiły wtedy spiskowe teorie wymyślone w przejętym przez liderów opozycji aparacie postPRL-owskiej służby bepieczeństwa. Nie wstydził się wygłaszać takich opinii nowy wiceminister spraw wewnętrznych, a do niedawna szanowany redaktor poważanego Tygodnika Powszechnego, Krzysztof Kozłowski. Rozliczany po czasie z tej niechlubnej fabrykacji (Tymiński miał być, jego zdaniem, człowiekiem obcych służb wywiadu, w tym m.in. Kadafiego) ten intelektualista-policmajster z dezynwolturą nieprzystającą do jego funkcji wyznał, że tezy te podyktowały… komputery MSW (zaiste, rzetelny to dowód nowoczesności i europejskości nowej elity).

W drugiej turze wyborów Wałęsie udało się pokonać Tymińskiego dzięki sprytnej, choć – jak się później okazało – nieszczerej retoryce anty-balcerowiczowskiej. Podobny scenariusz został wyreżyserowany potem z Lepperem w roli figuranta służb, a jeszcze wcześnie z Partią Przyjaciół Piwa.  Obecnie w podobny sposób władza rozprawia się z AgroUnią, która jest kolejnym przykładem opisywanego zjawiska, mimo nieklarownych czasem wypowiedzi ideologcznych jej przywódcy.

W międzyczasie układ, który się podzielił na postkomunę wokół SdRP/SLD/PSL rzekomo przeciwko UW, AWS PO i PiS, itp. sam zaczął wykorzystywać metodę przebierania się za opozycję pozasystemową. Powtarzające się nawroty „buntu” tłumaczą także krótkotrwałe powodzenie lepiej zakamuflowanych neoliberałów, w tym mnożących się przybudówek PO – najpierw „Palikociarni”, potem Nowoczesnej, KOD-u, a ostatnio wydmuszkowego ruchu, na czele którego stanął celebryta z prywatnej telewizji, znany jak dotąd z pustej gadaniny, której wyuczyli go w programach komercyjnej trash TV. Podobną funkcję w zagospodarowaniu i rozładowaniu niezadowolenia mniej apatycznych środowisk niepogodzonych ze status quo spełnił, na innym odcinku spektrum ideologicznego, ruch Kukiz-15, równie efemeryczny jak pozostałe.

PiS pod przywództwem przebiegłego bądź co bądź Jarosława Kaczyńskiego odkrył – z dużym opóźnieniem, co jednak nie najlepiej świadczy o rozeznaniu politycznym w tym środowisku –  niewykorzystany dotąd potencjał oparcia się na tzw. Polsce B.

To PiS wpadł na pomysł, by swoją trwałą bazę znaleźć w Polsce systemowo wykluczonej i zapomnianej: post-PGR-owskiej, małomiasteczkowo-wiejskiej, przeważnie wschodniej i południowo-wschodniej. Na pierwszy rzut oka można się dziwić, dlaczego ani „solidaruchy”, ani  „lewica” nie umiały zagospodarować gniewu i frustracji ludzi pozostawionych na uboczu przemian. Wyjaśnieniem tej zagadki jest długotrwałe ideologiczne zauroczenie mitem „klasy średniej”, do której wszystkie partie kierowały wcześniej swoją ofertę. Po odkryciu ukrytego potencjału zmarginalizowanego ludu i „unieszkodliwieniu” Samoobrony, stojąc naprzeciw  arogancko-wielkomiejskiej, bezkrytycznie proeuropejskiej Platformy Obywatelskiej, przed wyborami w 2015 r., PiS mógł więc przyjąć retorykę trybuna ludowego. Z tym, że jego ludowość była, i pozostaje do dziś, jedynie udawaniem, pozorem, wyrachowanym oportunizmem, demagogią, inną wersją populizmu (którą trzeba też odróżnić od populizmu liberalnego PO).

„Lepperiada” była ruchem autentycznym.

Lepperowi zarzucano populizm, bo w polskim żargonie publicystycznym słowo to stało się poręcznym narzędziem służącym do ośmieszania i dezawuowania słusznych roszczeń ludzi pracy i prekariatu. Innymi środkami używanymi w tym celu były pomawiające oskarżenia o kontakty z dawnymi służbami PRL. Pisano i mówiono, że Lepper to produkt byłych służb, relikt „komuny”, posądzono go także o korupcję i sfabrykowano „aferę gruntową”, w wyniku której rozpadł się koalicyjny rząd PiS, Samoobrony i LPR w 2007 r.

Strategia udawania przez PiS pierwszej w nowej Polsce ekipy rządzącej o czystych rękach (co tłumaczy podjętą próbę  zmiany nomenklatury –  zaczęto mówić o IV RP, odcinającej się od starego porządku, skompromitowanego współpracą z „komuną” i wspólnym rozkradaniem majątku narodowego) oraz mit partii sprawiedliwych i nieprzekupnych, obrońcy zwykłego człowieka i pogromcy skorumpowanych polityków i złodziei gospodarczych pomagały PiS-owi w udawaniu zbiorowego trybuna ludowego i pozwalały  uzyskać pewien stopień wiarygodności. Na miejsce oryginału wystawiono wszakże kopię, na którą dała się nabrać mniejszość wystarczająca do zdobycia władzy w spetryfikowanym systemie „demokracji elektoralnej” bez realnej alternatywy. Tymczasem, prawdziwy skok na własność ludu dokonany został przez tuzów Solidarności lub SLD i powiązanych z nimi ludzi.

Samoobronie zarzucano też wydmuszkowy charakter produktu marketingowego. Nie był to uczciwy zarzut. Lepper rzeczywiście zatrudnił speca od wizerunku, niezbyt zdolnego machera od udawania, Piotra Tymochowicza, ale zdecydował się na to dopiero wtedy, kiedy już wszedł w krąg władzy i błędnie sądził, że potrzebuje nauczycieli, którzy nauczą „chama” poruszać po europejskich salonach. To wciąż pokutujący w niższych warstwach odwieczny kompleks polskiego chłopa, który myśli, jak mu to przez wieki wpajano, że nie umie się zachować i tylko dzięki protekcji Pana może nabrać ogłady. Podobno cesarz Napoleon Bonaparte miał się zwrócić do spiskującego z Fouche Talleyranda (który pochodził z warstwy uprzywilejowanej w dawnym ustroju, ale dzięki cynizmowi i przebiegłości potrafił znaleźć wspólny język z każdym reżimem, jaki się po nim pojawił, od jakobinów, przez Dyrektoriat, I Cesarstwo, Restaurację Bourbonów, aż po burżuazyjną monarchię lipcową) nieparlamentarnymi słowami « vous etes une merde dans un boi de soie » (jest pan gównem w jedwabnej pończosze). O ile historyjka o wezwaniu ministra przed oblicze cesarza i brutalnym obsobaczeniu jest prawdziwa (filipika Napoleona znaduje potwierdzenie w dowodach historycznych), to najsłynniejsze zdanie, które miało paść w trakcie tej reprymendy jest prawdopodobnie apokryfem. Dobrze jednak oddaje ówczesny nastrój. Jeśli rewolucja we Francji zniosła w pewnym stopniu kompleks „chama”, to Polska nadal czeka na własną wersję rewolucji kulturalno-społecznej, która upodmiotowiłaby lud. Ani PZPR, ani „Solidarność nie potrafiły, z różnych powodów, doprowadzić jej do końca. Wspinając się na wysokie szczeble drabiny pozornej władzy w Polsce Lepper zaczął się stroić w garnitury, opalać na zagranicznych wakacjach i sztucznie gestykulować. Bardziej mu to zaszkodziło niż pomogło.

Wbrew utartym mitom, władza ustanowiona nad społeczeństwem po 1989 r. jest mniej demokratyczna niż ta z czasów PRL.

W minionym ustroju każdy przejaw niezadowolenia czy to ze strony robotników, czy chłopów, czy naukowców, czy intelektualistów, choć pociągał za sobą niekiedy represje, to przeważnie to doprowadzał do zasadniczych zmian politycznych, a nawet ideologicznych.

Dodajmy – nie zawsze zresztą zmierzających w kierunku autentycznego postępu społecznego. Od 1989 r. z kolei, pomijając to, że akcje antysystemowe są systematycznie wyśmiewane przez chór medialny, nie pociągają one za sobą żadnych zmian, bo ciągle promuje się tę samą „jedyną słuszną linię” rynkowo-konsumpcyjno-indywidualistyczno-imperialistyczną.

Hasło There is no Alternative stanowi do dziś niepodważalny dogmat, także wśród populistów tylko z dyskursu. Nawet wtedy gdy wprowadzany jest przez nich jakiś pozornie prospołeczny program, w rodzaju 500+, który przecież dowodzi tylko tego, że przebiegła władza antyludowa dobrze wie, co w trawie piszczy i we własnym interesie rzuca masom okruchy z parweniuszowskiego stołu na uspokojenie gniewu. Od 1989 r. wszystkie najważniejsze rozstrzygnięcia zapadały ponad głowami ludzi. Gdy zaś ludzie wyrażali nieśmiało, nieumiejętnie i bezskutecznie swój zawód, rozpacz czy nawet oburzenie, to władza i media wmawiały im, i przy okazji wszystkim innym, że ci co krzyczą, to nie naród, nie prawdziwi Polacy, lecz niezasługujący na wysłuchanie oszołomy, ciemniaki, masa upadłościowa po komunizmie, przypadkowe społeczeństwo. Czy, najprościej, homo sovieticus.

Lewica, ta która jeszcze zachowała resztki etosu klasowego oraz liderzy chłopscy, którzy nie stali się oportunistami współpracującymi z solidaruszym establishmentem, stracili w momencie pojawienia się Samoobrony ostatnią okazję do tego, by połączyć siły realistycznie myślących kręgów dawnego PZPR i ZSL ze spadkobiercami strajkujacych robotnikow sprzed 1989 r.

Była wtedy szansa stworzyć znaczącą siłę na arenie polskiej polityki, na którą czekała lwia część ludu polskiego i niemało myślących nadal inteligentów postrzegających, że późny kapitalizm neoliberalny nie potrzebuje już myślących ludzi, lecz tylko menedżerów, designerów lub klakierów. To zaniedbanie ze strony „koncesjonowanej” lewicy w latach 1989/93 oraz podczas kolejnych rządów nominalnie lewicowych, dało szansę solidaruchom na przegrupowanie i stworzenie obecnego duopolu PO-PiS. A lewica? Nadal istnieje ta koncesjonowana i kawiorowa, skupiona na sprawach nieistotnych społecznie, klasowo i ekonomicznie, jak prawa różnych oddzielonych od siebie i często faktycznie uprzywilejowanych „mniejszości”, traktowanych wybiórczo i szczególnie. Ten kierunek pielęgnuje się wbrew interesom społeczno-ekonomicznym większości, w tym także członków różnych autentycznych, ale słabo słyszalnych i mało rozpoznawalnych mniejszości – regionalnych, seksualnych, etnicznych, religijnych i innych – oraz kobiet należących do kategorii pracowników najemnych i prekariuszy.

Kult mniejszości dla salonowo-kawiarnianej lewicy wygląda najczęściej jako kult uprzywilejowanej klasowo mniejszości wśród zaniedbanej, wykluczonej i prawdziwie pokrzywdzonej większości. Obłuda podszyta poprawnością polityczną przykryła autentyczną debatę gorsetem nowomowy i trudno się dziwić, że masy nie czują pokrewieństwa z liberalno-lewicowymi ruchami miejskimi ani nie dążą w kierunku odległej od ich spraw i ich światopoglądu „kulturowej lewicy”. To zresztą formacja zupełnie obca im klasowo, powstała w wyniku procesów alienacyjnych zachodzących w społeczeństwie celowo rozwarstwionym i pofragmentowanym, by tym łatwiej można było pozbawić je siły do samoorganizacji i walki o swoje prawa.

System polityczny uległ odtąd zablokowaniu, milcząca większość znowu się wycofała z życia publicznego, demokracja partyjna polega faktycznie na kooptacji oportunistów i karierowiczów w stopniu nie znanym w czasach niby monopolu PZPR, istniejącego równolegle z faktyczną różnorodnością społeczeństwa. Pod nowym reżimem społeczeństwo permanentnie utraciło autentyczną reprezentację, radykalna postsolidarność przejęła sporą część sfrustrowanego elektoratu. Daje mu symboliczną, zastępczą satysfakcję w postaci uporczywego represjonowania fantazmatów komunizmu oraz ścigania rzeczywistych i domniemanych aferzystów, co jest przy okazji skutecznym środkiem osłabiania przeciwników z PO, faktycznie mających sporo brudu pod paznokciami. A złodzieje we własnych szeregach? Ci śpią spokojnie.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…