O sytuacji w Indiach związanej z koronawirusem pisałem już w nieco zawężonej wersji jakiś czas temu. Dynamika kryzysu zdrowotnego na subkontynencie jest zadziwiająca. Zatem wypada chyba sytuacji w Indiach poświęcić kolejny tekst, z zastrzeżeniem jednakże, iż w grę mogą wkrótce wchodzić pewne czynniki, o których w tym momencie możemy co najwyżej niepewnie spekulować. Nie obędzie się również bez analogii z Polską. Choć doprawdy nie wiem czy się z tego cieszyć czy płakać.
Na początku zestawmy razem pewne fakty. Indie to kraj bardzo młody, przynajmniej w zestawieniu z Europą. Jedynie osiem procent indyjskiej populacji to osoby powyżej sześćdziesiątego roku życia. Średnia przewidywalna długość życia dla całego kraju w 2020 to 70.42 lat, co przekłada się na 69.19 w przypadku mężczyzn oraz 71.80 w przypadku kobiet, zgodnie z danymi ONZ. Zdecydowana większość indyjskiej siły roboczej (według niektórych szacunków nawet między 80 a 90 proc.!) zatrudniona jest w sektorze nieformalnym. 95 proc. indyjskich przedsiębiorstw to byty mikroskopijne, zatrudniające do pięciu osób. Poziom uzwiązkowienia również pozostawia wiele do życzenia. Według danych Międzynarodowej Organizacji Pracy procent pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych w tym kraju w 2018 wynosił 13.4, przy przeszło 25 procentach ćwierć wieku wcześniej. Nadto, ocenia się, że w Indiach brakuje około miliona lekarzy. Braki kadrowe dotyczą także pielęgniarek i pielęgniarzy. I to mimo kohort indyjskich pracowników służby zdrowia każdego roku opuszczających mury uczelni medycznych, szczególnie na południu kraju. Słowem, przysłowiowy krajobraz przed bitwą z koronawirusem w Indiach był (i wciąż jest) bardzo skomplikowany i wielowymiarowy. A przytoczone dane i fakty mają szereg bardzo istotnych, niekiedy również nieprzewidywalnych, konsekwencji.
Po pierwsze, nieformalny charakter znacznej części gospodarki oznacza również występowanie nieprzebranych rzeszy tymczasowych, migracyjnych pracowników, którzy w przypadku ogłoszenia lockdownu zwyczajnie nie mają się gdzie podziać. Nie tylko nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek dystansowaniu społecznym, o jakiejkolwiek formie ograniczania mobilności populacji. Nie ma nawet sposobu na kontrolowanie masowej migracji powrotnej do wsi pochodzenia tych pracowników. Dlatego indyjskie media, szczególnie w pierwszych miesiącach pandemii puchły od drastycznych w szczegółach opisach takich właśnie migracji. Zresztą, ich koszty społeczne często przerastały ryzyko związane z samą pandemią, co trudno powitać inaczej jak ze zbolałym uśmiechem gorzkiej ironii. I cóż z tego, że premier Modi raczył w orędziu telewizyjnym przeprosić swoich najbiedniejszych braci i siostry za cierpienie doznane podczas takich migracji? Żal przywódcy może i jest fotogeniczny, nikomu jednak ni zdrowia ni życia nie zwróci.
Druga konsekwencja ma nieco bardziej nieoczywisty charakter. Indie to, w bardzo dosłownym sensie, bardzo młody kraj bardzo starych przywódców. W przeszłości, w tym w zupełnie niedawnej przeszłości wielokrotnie powodowało to problemy, od drobnych wakatów po poważne kryzysy polityczne. Tradycji jednak, nawet złej tradycji, musi się chyba wciąż stawać zadość. Zdecydowana bowiem większość istotnych stanowisk we władzach zarówno na poziomie stanowym jak i federalnym obsadzona jest przez osoby powyżej sześćdziesiątego roku życia. W przypadku niektórych organów średnia wieku jest nawet wyższa. W większości ceremonialne stanowisko gubernatora obsadzane jest większości przez weteranów politycznych grubo po siedemdziesiątce. Ale nawet jeśli skupimy się wyłącznie na istotnych stanowiskach, zaobserwujemy niepokojącą tendencję. I także tutaj wydarzenia kilku ostatnich dni zdają się ją potwierdzać w praktyce.
Tylko w ostatnich dniach pozytywny test na obecność koronawirusa potwierdzono u sześciu prominentnych polityków. Prawa ręka Narendry Modiego, potężny minister spraw wewnętrznych Amit Shah. Premier południowoindyjskiego stanu Karnataka, B.S. Yeddyurappa, potężny regionalny baron rządzącej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP). Premier stanu Madhya Pradesh w środkowych Indiach, Shivraj Singh Chouhan. Gubernator Tamilnadu, kolejnego stanu na indyjskim południu Banwarilal Purohit. Były premier Karnataki, Siddaramaiah. Wszyscy wymienieni albo mają historię komplikacji zdrowotnych albo są w zaawansowanym wieku. To zresztą nie wszystko. 2 sierpnia ofiarą wirusa padła urzędująca minister w stanowym rządzie Uttar Pradesh, Kamal Rani Varun. W ostatnich dniach lipca i pierwszych dniach sierpnia wirus zakończył ziemską egzystencję trzech prominentnych polityków z Goa i Andhry Pradesh. A 8 sierpnia za przyczyną wirusa zachorzeć raczył Arjun Meghwal, minister w rządzie centralnym z tendencją do dawania amatorskich porad zdrowotnych, których nie powstydziłby się sam Andrzej Duda. 10 sierpnia natomiast o tym, że ma koronawirusa przypadkowo (sic!) dowiedział się poprzedni prezydent Indii, Pranab Mukherjee. Odstawiając jednak na bok samoistnie nasuwającą się ironię i kronikarskie opisy tego koszmarnego bałaganu, pandemia odciska coraz wyraźniejsze piętno na indyjskiej klasie rządzącej. I tak samo jak obnażyła strukturalne problemy w indyjskiej gospodarce, wypycha też na powierzchnię oczywisty problem z władcami tego kraju. Są starzy, trawieni chorobami i nieadekwatnym dostępem do opieki medycznej, który w większości sami sobie sprokurowali. I wirus nie omieszka tego wykorzystać, z całą właściwą sobie bezwzględnością i morderczymi zapędami. Nie trzeba chyba dodawać, że będzie to miało opłakane, głęboko destabilizujące konsekwencje polityczne.
Trzecia konsekwencja może mrozić krew w żyłach, i pewnie powinna. Do tej pory wirus królował w wielkich indyjskich aglomeracjach i w gęsto zaludnionych, relatywnie wysoko rozwiniętych stanach. Tak było z Delhi, gdzie przynajmniej w tym momencie, sytuacja jakoś się ustabilizowała. Tak było z pierwszym ogniskiem wirusa w kraju czyli nadmorską Keralą. Tak jest do tej pory z Maharasztrą, z jej niezmiernie bogatym, nierównym i tłumnym Mumbajem. Cóż jednak będzie gdy wirus żerować zacznie w tłocznym, niestabilnym i biednym Biharze? Co się stanie, gdy wirus zacznie demolować przytłaczająco wiejski, gęsto zalesiony Jharkanand z jego rozległymi terenami, nad którymi rząd nie ma nawet specjalnie dużej kontroli? Lepiej o tym nawet nie myśleć. Bo odpowiedź mierzy się tutaj w rzędach trupów. A chyba oczywistym jest, że niedostatki w personelu zdrowotnym mogą być zwyczajnie odczuwane w miastach. Na wsi natomiast najczęściej odczuwa się brak jakiegokolwiek lekarza. Statystyka wszakże nie powie nam wszystkiego. Ale może dać sporo do myślenia.
Pewną nadzieją napawa to, że chaotyczna, opaczna reakcja na wirus nie obywa się bez społecznego oporu. Chociaż ktoś mógłby zauważyć (nie bez racji), że opór ten, na skalę indyjską przynajmniej jest jakiś punktowy i na rzeczywistość polityczną raczej się nie przekłada. Zresztą, strajki koronawirusowe miały najczęściej u swojego podłoża albo brak odzieży ochronnej albo żałosne wyposażenie wiejskich szpitali. Ani szerokich powiązań z masami, ani wybitnie politycznego kontekstu tu raczej nie odszukamy. Trochę jakby opium świeżo budowanej świątyni Ramy w Ayodhyi wciąż działało na masy. Tylko jak długo religijne mikstury mogą przesłaniać przeraźliwą materialną rzeczywistość? Cóż, póki co rząd Narendry Modiego notuje rekordowe wskaźniki poparcia (nawet ponad 70 % w ostatnich sondażach!). A jego politykę względem pandemii przynajmniej w jakiejś mierze aprobuje przynajmniej połowa indyjskiej populacji.
Czy nie przypomina nam to w jakiś perwersyjny sposób sytuacji, z którą mamy do czynienia w naszej pięknej, ozdrowieńczo katolickiej ojczyźnie? Z jej targanym problemami zdrowotnymi miniaturowym władcą, niemal totalnym zamknięciem neoliberalnej elity oraz systemem opieki zdrowotnej, który coraz częściej rozłazi się w palcach niczym jakaś mokra tektura. A i u nas, o gorzka ironio lewicowego serca, wirus zaczął się rozsmakowywać w naszych miłosiernych, neoliberalnych władcach. W momencie pisania tego tekstu u trzech senatorów potwierdzono koronawirusa. Filip Libicki (Koalicja Polska-PSL) i Artur Dunin (Koalicja Obywatelska) wylądowali w szpitalu, zamykający to niechlubne trio Ryszard Bober czuje się dobrze. Kilkunastu senatorów natomiast powędrowało na kwarantannę. 4 sierpnia koronawirus potwierdzono u natomiast u posła Dariusza Klimczaka (PSL). Cóż, covid nie znosi próżni, by pozwolić sobie na szczyptę sarkazmu. Jeszcze kilka tygodni lekceważenia wirusa i gmachy parlamentarne mogą zacząć świecić pustkami. Może takiego właśnie oświecenia potrzeba? Bo jak na razie mamy jedynie nagłówki reżimowych Wiadomości krzyczące o skutecznej walce z wirusem. I urażone pomniki składające skargi na krwiożercze tęcze.
Po latach obserwowania Indii z ich chaotyczną, zmierzwioną polityką, z ich drastycznymi nierównościami społecznymi, które do tego wciąż rosną, z ich żarliwą, czasem obsesyjną religijnością trudno mi nie odnieść wrażenia, że nasze kraje są jakoś upiornie sklejone. Oby z tej paradoksalnej być może relacji nie wynikały same tylko negatywne konsekwencje, od niestabilności począwszy na groźniejszych i długofalowych skutkach skończywszy. Bo ani Indiom nie są potrzebne religijnym nacjonalizmem podszyte marsze prawicy żywcem z Polski wyjęte. Ani Polsce nie potrzeba kohort religijnych fanatyków śliniących się na samą myśl o fizycznej eliminacji innowierców wydobytych z niektórych regionów współczesnych Indii.
Polska trasa koncertowa probanderowskiego artysty
W Polsce szykuje się występ znanego, przynajmniej na Ukrainie artysty i szołmena Antona Mu…