Dwa publiczne pytania pojawiły się wczoraj, w dniu ogłoszenia ostatecznych wyników przedterminowych wyborów parlamentarnych: czy Netanjahu utrzyma głowę ponad wodą i czy należy deportować dawnych służących z dziećmi urodzonymi w Izraelu? Oba nie są nowe w kraju, gdzie religijne wtręty pojawiły się podręcznikach szkolnych – modlitwy o deszcz zaleca się jako poważny sposób wpływu na pogodę. Mimo wyników, na razie nikt nie ryzykuje prognozy politycznej – wrześniowe wybory dały właściwie to samo, co kwietniowe, po których Netanjahu nie był w stanie zbudować rządzącej koalicji. Ale odpowiedź na oba pytania brzmi „tak.”
Premier Izraela ma ten przywilej, że nie oficjalne oskarżenie, lecz dopiero skazanie, po wyczerpaniu wszystkich odwołań, może go zmusić do dymisji. To dałoby Benjaminowi Netanjahu parę lat spokoju, gdyby pozostał premierem. W którejś szufladzie czekają na niego kajdanki, w związku z licznymi aferami finansowo-politycznymi, o które obwinia go policja. Netanjahu jest więc bardzo zdeterminowany, by dalej rządzić.
O niego też wszystko się rozbija. Mecz między prawicami gen. Benny’ego Gantza (Niebieskobiali, od kolorów flagi państwowej) i Benjamina Netanjahu z Likudu – 33:32 w liczbie posłów – zakończył się właściwie remisem. Partie były konkurencyjne, ale są bliźniacze, nacjonalistyczne, więc naturalnie obie zaproponowały sobie utworzenie wspólnej koalicji, prosił o to też prezydent Rivlin. Takie proste wyjście zapewniłoby stabilny rząd. Ale Niebieskobiali chcą Likud bez Netanjahu, co stworzyło nieprzekraczalny problem.
Obie partie mogą stworzyć oddzielne koalicje, ale wtedy żadna nie zdobędzie 61 posłów, czyli większości w 120-miejscowym Knesecie. Netanjahu zbiera góra 55 posłów, a gen. Gantz 57, a i to tylko wtedy, gdy do jego ewentualnej koalicji dołączyć Palestyńczyków ze Zjednoczonej Listy Arabskiej (13 miejsc), czego nikt nie chce. Wśród wybranych z palestyńskiej listy są żydowscy komuniści i antysyjoniści.
Dwie koalicje
Póki co, możliwa koalicja Netanjahu składałaby się oprócz Likudu z posłów Yaminy („Na prawo”), która grupowała ekstremistyczne partie nacjonalistyczno-religijne, z takimi figurami jak Ayelet Shaked, która perfumowała się „faszyzmem”, czy Naftali Bennettem, który strofował Polskę za jej pamiętne pomysły ustawowe. Oboje to skrajna prawica, rasistowska i fanatycznie nacjonalistyczna. Do tego premier ma jeszcze do dyspozycji dwie religijne partie haredim: sefardyjskich i aszkenazyjskich ortodoksów (9 i 7 miejsc). To wszystko.
Gen. Gantz był przez Netanjahu nazywany „nędznym lewakiem”, gdyż tolerowałby w koalicji malutką lewicę i izraelskich Palestyńczyków. Jego Niebieskobiali przytulili na razie resztkę Partii Pracy, dawnej lewicy syjonistycznej, która długo rządziła, a potem poszła na prawo, bliżej Netanjahu. Poza tym, z Gantzem pozostaje Obóz Demokratyczny, podobny do naszej koalicji wokół SLD: pod nijaką nazwą wymyśloną przez gen. Ehuda Baraka kryje się pięcioosobowa, parlamentarna ekipa żydowskiej lewicy, z Zandberg i Horowicem z dość radykalnego Merecu – są syjonistami, ale przeciw okupacji ziem palestyńskich. Za nimi są już tylko Palestyńczycy, z reguły antysyjoniści, którzy mogliby częściowo poprzeć generała, by obalić Netanjahu.
Laicki Izrael?
Awigdor Liberman, b. szef resortu obrony w rządzie Netanjahu, przewodniczący partii, która uczyniłaby premierem gen. Gantza lub Netanjahu, gdyby zechciała wejść do którejś z tych koalicji, też wzywa do naturalnego połączenia Niebieskobiałych i Likudu, ale sam do nikogo dołączać nie chce. Nie może tolerować haredim i „mesjanistów”, jak nazywa ludzi wyborczej Yaminy, nienawidzi Netanjahu i nie wyobraża sobie, by w rządzącej koalicji byli jacyś goje, co go jednak do Netanjahu bardzo zbliża. Jest przekonanym antyklerykałem, zwolennikiem laicyzmu, którego upowszechnienie pozwoliłoby lepiej zgnieść opór Palestyńczyków. Jego zdaniem ortodoksi powinni służyć w wojsku, jak wszyscy. I „nigdy w życiu” nie zasiądzie w jednej ławie z Arabami, gdyż reżim apartheidu wydaje mu się naturalny.
Izraelscy zwolennicy laicyzmu nie są specjalnie mniej gorliwymi nacjonalistami niż mocno wierzący. Te niczego nie rozstrzygające wybory, w kilka miesięcy po poprzednich, zwracają jednak uwagę na coraz bardziej widoczne społeczne pęknięcie między świeckimi a praktykującymi. Minister edukacji wzywa do leczenia homoseksualistów metodą, którą sam przeszedł, a pobożny
minister zdrowia nie podaje ręki zagranicznym ministrom, jeśli są płci żeńskiej. Liberman ich nie znosi, ale był z nimi w rządzie Netanjahu. Premier zawsze wita szefa Zjednoczonego Judaizmu Tory, tj. partii ortodoksyjnych aszkenazów (Żydów z naszych stron) rabina Jakowa Litzmana z największą rewerencją. To on został ministrem zdrowia.
Ofensywa pobożnych
Minister edukacji, rabin Rafi Peretz to z kolei szef Żydowskiego Domu, partii religijnej skrajnej prawicy, kolebki ultranacjonalistów Shaked i Bennetta, którzy założyli bardziej radykalną Nową Prawicę. To zresztą Bennett rozpoczął tę tendencję, był poprzednim ministrem edukacji. Peretz nie owija w bawełnę: „Każdy, kto studiował Biblię nie może mieć żadnych pytań na temat naszego prawa do Ziemi Izraela”. Albo: „Dawniej zamiast uniwersytetów były szkoły prorokowania. Dziś zrobiliśmy wielki krok naprzód w kierunku przywrócenia proroctw Erec Israel” – gratulował sobie, bo znowu zwiększył nauczanie religii w szkołach publicznych. Teraz jest jej trzy i pół razy więcej niż w średnio w Europie.
Za Netanjahu edukacja religijna jest dużo lepiej finansowana, niż świecka. No i te nastroje. W sierpniu stolica Tel-Awiw dostarczyła do swoich szkół książkę, gdzie matka z córką rozmawiają pedagogicznie o demokracji, gender, wyborach, decyzjach do podjęcia i przyszłych wyborach osobistych. Wtedy odezwała się Szoszana Nagar, inspektorka generalna szkolnictwa, i kazała szkołom natychmiast odesłać wszystkie te podręczniki, gdyż „są obrazą dla wizji świata religijnego syjonizmu, który pragnie pozostać w zgodzie z Torą, i dla ducha wychowania szkolnego.” Nie poszło o jakąś tęczę, lecz „skandaliczną” i „fałszywą” informację, że w szabat decyzja o podróżowaniu należy do obywatela, nie do państwa. Szoszana Nagar dostanie awans niezależnie od koalicji, bo siła religii rośnie.
Wyrzucić ich!
Minister edukacji ostrzega np., że Żydom grozi „nowa Zagłada”, gdyż w Stanach coraz częściej mieszają się z gojami. Przyszły holokaust jest zawsze obecny w kampaniach wyborczych i w wyobraźni polityków miewa najróżniejsze przyczyny. Kwestia zabronionego „mieszania krwi” w samym Izraelu pozostaje jednak ciągła: na czele ministerstwa spraw wewnętrznych stoi Arje Deri, szef
Szasu, tj. partii sefardyjskich haredim, który tego nie odpuszcza. W czasie kampanii, przez całe lato kazał urządzać łapanki na Filipinki, z reguły służące i opiekunki starszych osób, które pozostały w Izraelu po wygaśnięciu wizy. Ich największą winą jest złamanie zakazu uprawiania seksu przez gojów pracujących w państwie żydowskim. Jeśli więc mają dzieci, podlegają automatycznej deportacji. Cała społeczność filipińska żyje w strachu.
Dla Szasu i innych religijnych nacjonalistów policyjna kampania deportacyjna to pewny argument wyborczy. Hałas robią jednak niektóre stowarzyszenia, jak United Children of Israel (UCI), które sprzeciwiają się deportacji dzieci, nie znających kraju pochodzenia swych rodziców i mówiących tylko po hebrajsku. „Naszym dzieciom lepiej w Izraelu. Nie mają krwi żydowskiej, ale są Izraelczykami” – przekonywała przewodnicząca UCI, Filipinka Beth Franco. Izraelczycy widzą to jednak inaczej.
Nagle do domów Filipinek zaczęła wyborczo wdzierać się policja, by przewozić je z dziećmi do aresztu na lotnisku w Tel-Awiwie i wysłać „do domu”, choćby pozostawały na miejscu od wielu lat. Uznano niebezpieczeństwo, że będą psuć żydowską krew, za determinujące. Zakaz zakochiwania się dla pracujących nie-żydów funkcjonuje za słabo, co grozi zabrudzeniem krwi, czyli w efekcie Holokaustem – rozumują nacjonaliści. Teraz rodziny „nielegalnych” służących ukrywają się, wychodzą tylko nocą. Niektórych ukrywają Izraelczycy, ale codzienne życie w strachu przed łapanką stało się dla nich koszmarem. Na dodatek wygląda na to, że Netanjahu będzie dalej rządził. Kurs religijny się nie zmieni.
Natanjahu do oporu
Wczoraj wieczorem prezydent podjął decyzję: misję sformowania koalicji i rządu powierzył Netanjahu, wszystko wraca więc do martwego punktu z kwietnia. Gen. Gantz ciągle odmawia rządzenia razem z nim, mimo zaproszenia. Netanjahu, który był premierem już w
ubiegłym wieku, musi dosztukować do swej niepełnej koalicji część posłów Gantza lub przeciągnąć na swoją stronę Partię Pracy z centrystami, która w zasadzie nie ma nic przeciw, ale oczekuje propozycji. Może Liberman się jednak skusi. Osiągnięcie magicznej liczby 61 pozwoli premierowi uniknąć Arabów w koalicji rządzącej i więzienia.
W kwietniu nie udało mu się z koalicją, mimo takiej samej prezydenckiej nominacji, lecz myśl o trzecich wyborach parlamentarnych w tym roku jest przyjmowana raczej z niechęcią. Tym razem musi mu się udać. Prezydent sugerował rotację na stanowisku premiera, niech Gantz i Netanjahu się zmieniają, ale jeśli Gantz się uprze, a Netanjahu nie zdąży skleić koalicji, może wyznaczyć na premiera Gantza. I dopiero kiedy generałowi się nie uda, dojdzie do kolejnych wyborów. Nominacja dla Netanjahu przypadła na tydzień przed spodziewanym oficjalnym oskarżeniem go przez prokuratora generalnego. Trzyma więc głowę ponad wodą i może nawet z niej się otrząsnąć, by długo jeszcze rządzić Izraelem.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…