Donald Trump musiał zbombardować instalacje wojskowe w Syrii, żeby doczekać się miłych słów z anten i łam wszystkich znaczących liberalnych mediów w USA. Musiał zrzucić trochę bomb na Bliskim Wschodzie, żeby w końcu usłyszeć o swojej pierwszej wielkiej, „prawdziwie prezydenckiej chwili”, zamiast zwyczajowych porównań do Mussoliniego i kpin z fryzury. Przekupniom newsów i politycznego komentarza podarował wtedy nadzieję, że może nie będzie z niego wcale taki antyinterwencjonista, na jakiego pozował w kampanii. Odwrotnie niż Donald Trump, Joe Biden był od samego swojego startu w wyborach tych samych mediów faworytem – właściwie to one wybrały go na prezydenta. Wystarczyło zakończyć wreszcie jakąś wojnę – decyzja, którą przecież odłożył w czasie (zawarte w Katarze porozumienie między Trumpem a talibami zakładało wycofanie US Army już w maju) – żeby wszystkie liberalne media anglosfery połączyły się w ataku na jego „nieodpowiedzialną”, „nierozważną”, „niebezpieczną”, „szkodliwą” decyzję.
Ich zjednoczony front sprawił, że notowania społecznego poparcia natychmiast poleciały Bidenowi na łeb na szyję, do najniższego dotąd poziomu. Amerykański establiszment przypomniał w ten sposób Bidenowi, jak bardzo Imperium Dolara uzależnione jest od wojny i żeby mu się już nigdy więcej nic tak nie pomyliło.
Amerykański prezydent ma rozpętywać nowe wojny, a nie kończyć stare!
Kiedy talibowie odzyskiwali – bez większego oporu ze strony namaszczonego przez NATO rządu – Kabul, czytałem ostatnie strony The Runaways, wspaniałej powieści Fatimy Bhutto. Fatima w Kabulu się urodziła. Jej najnowsza powieść jest o młodych ludziach, którzy poszli w zbrojny dżihad – u niej jest to tym razem Państwo Islamskie. I dlaczego poszli. Na Twitterze Bhutto zaatakowała niedawno hipokryzję przejętych poniewczasie celebrytów – na przykładzie Angeliny Jolie, która założyła sobie Instagrama dopiero teraz, w tym celu. „Żeby udzielić głosu afgańskim kobietom i dziewczętom”. „Sądząc po opiniach wiodących feministek i aktorek, Afganistan jeszcze tydzień temu był rajem” – kpiła Bhutto. Brytyjski raper Lowkey, którego matka pochodzi z innego okupowanego przez Amerykanów i ich sojuszników kraju, Iraku, pytał w kanałach niezależnego medium Double Down News: gdzie byli wszyscy obrońcy praw człowieka, nagle przejęci sytuacją w Afganistanie, przez dwadzieścia lat amerykańskiej inwazji i okupacji?
Jest taki słynny cytat z Lacana: Ceux qui sont tombés dans les rêves des autres sont foutus. Na polski najczęściej tłumaczą go jakoś tak: „Ci, którzy wpadli w sny innych ludzi, są straceni”. Nie oddaje to w pełni dosadności oryginału, który mówi raczej: „mają przejebane”. To nie ja, to Lacan. Afgańczycy, a afgańskie kobiety w szczególności, wpadli w humanitarne sny oświeconych zachodnich liberałów, imperialnych humanitarystów, pod amerykańskim sztandarem. A lewica nie może dać się wrobić w śnienie tych samych – nieswoich – snów o nich.
Dziwny koniec złej wojny
Amerykanie przegrali wojnę w Afganistanie. Oczywiście pod warunkiem, że o militarne zwycięstwo w niej w ogóle chodziło, co wcale nie jest takie pewne. Jeśli chodziło o zapewnienie Imperium stanu permanentnej wojny, to się udało – nielegalna, oparta na propagandowych kłamstwach inwazja (Afganistan nie miał nic wspólnego z zamachami na World Trade Center, a Osamę bin Ladena oferował wydać Zachodowi, pod warunkiem, że na uczciwy proces) otworzyła całą epokę kolejnych takich wojen, przetarła im drogę. Jeśli chodziło o interesy przemysłu wojennego, trwająca tak długo awantura okazała się żyłą złota. Akcje zaangażowanych w nią korporacji zbrojeniowych poszły przez te dwie dekady w górę o setki, a nawet ponad tysiąc procent. Nawet jeśli „amerykański podatnik” faktycznie utopił w niej biliony dolarów.
Wcale zresztą nie jest pewne, że Amerykanie tę wojnę rzeczywiście zakończyli. Administracja Bidena zapowiedziała już, że będzie sytuację monitorować „zza linii horyzontu”. To oznacza kontynuację wojny metodą dronów. Żeby nie było niepotrzebnych nieporozumień o nastaniu teraz pokoju, Amerykanie pożegnali Kabul zrzuceniem jeszcze paru bomb, zabijając rodzinę złożoną w większości z dzieci. Hila Nadżibullah, córka ostatniego socjalistycznego prezydenta Afganistanu, podkreśla, że narracja o „zakończeniu wojny przez Bidena” jest niebezpieczna także dlatego, że pozwoli Amerykanom umyć ręce od wszystkiego, co się z Afganistanem stanie od tej pory.
Wcale nie jest pewne, że Amerykanie tę wojnę przegrali, bo trudno mieć sto procent pewności, jak historia ostatecznie opisze relację między Amerykanami a talibami. Ruch talibów jest w końcu późno-zimnowojennym dzieckiem Amerykanów, poczętym, wyszkolonym i upasionym na potrzeby pokonania Związku Radzieckiego w Azji Środkowej. Dzieckiem Amerykanów i wywiadu pakistańskiego, ale Pakistan bawił się w takie rzeczy jako prawa ręka USA w regionie. Talibowie wypadli potem z łask, ale kto wie z całą pewnością, co się jeszcze między nimi a wysłannikami Białego Domu wydarzyło w kuluarach pałaców w Dosze – może jednak do łask jakoś nieoficjalnie wrócili, trochę incognito, tym razem jako siła, która może opanować ekspansję ISIS-K, odgałęzienia Państwa Islamskiego w Afganistanie?
Nawet jeżeli na jakimś poziomie Amerykanie jeszcze tej wojny nie zakończyli, jeszcze do końca jej nie przegrali, a zmienili tylko jej „stan skupienia” (kto wie, ile tajnego personelu, wojskowego lub CIA, pozostało na miejscu; kto wie, ile i jakich operacji jest jeszcze prowadzonych z Pakistanu czy baz w Zatoce Perskiej?) – to wyglądali, jakby przegrali. Uciekali w popłochu. Potykali się o własne nogi, ludzie odpadali od kadłubów ich umykających samolotów, na lotnisku doszło do zamachu bombowego i strzelaniny, żołnierze kilkudziesięciu państw-sojuszników Stanów Zjednoczonych nie wiedzieli, co się dzieje i gdzie się podziać. Kolaboracyjny, namaszczony przez nich rząd, miał być w stanie utrzymać się jeszcze kilka miesięcy, a był w stanie się bronić tylko kilka dni.
Być może po cichu dogadał się z talibami, że odda władzę bez walki, jeśli tylko ci ostatni pozwolą szychom uciec ze wszystkim, co przez lata rządów nakradli. Prezydent Ashraf Ghani uciekł do Zjednoczonych Emiratów Arabskich z sumą 169 milionów dolarów – wiadomo, że nie odłożył tego uczciwie ze swojego wynagrodzenia. To samo zrobił zresztą przewodniczący parlamentu, tyle że ukradł trochę mniej pieniędzy. Sarah Chayes, mieszkająca w okolicach Kandaharu była reporterka amerykańskiej rozgłośni publicznej NPR i działaczka pokojowa pyta, czy można się Afgańczykom dziwić, że nie chcieli kiwnąć palcem w obronie takiego rządu?
Drżenie Imperium
Szkoda wizerunkowa jest czasem równie ważna jak szkoda realna. Zwłaszcza dla Imperium, które buduje swoją władzę i dominację także poprzez namnażanie przekonujących obrazów swojej władzy i dominacji. Są w innych miejscach świata siły stawiające temu Imperium opór, są siły, którym znacznie bliżej do naszych marzeń o emancypacji ludzkiej; siły te zobaczyły, że i tego Goliata można pokonać. Tak jak Czarni w Republice Południowej Afryki uwierzyli, że pokonają apartheid, gdy zobaczyli klęskę sił białego człowieka w Cuito Canavale w Angoli. Dlatego ucieczka Amerykanów z Afganistanu, ich przegrana – faktyczna, niekompletna czy tylko wizerunkowa – jest dobrą wiadomością, niezależnie od tego, czy nam się podoba, kto im ten cios zadał. Oznacza słabnięcie Imperium Amerykańskiego, największej istniejącej przeszkody dla marzeń o lepszym świecie.
Państwa-sojusznicy, wróćmy do nich na chwilę. Ewakuacyjny chaos w Kabulu pokazał, że wymiana lokatora Białego Domu nie wystarczyła, żeby zagoiły się rany na atlantyckiej przyjaźni, wydrapane przez Trumpa. Europejscy sojusznicy są w najlepszym razie zagubieni, w najgorszym – otwarcie wściekli. Ewakuacja z Afganistanu pokazała, że stosunki między USA a członkami NATO po tej stronie Atlantyku pozostają osłabione. To też jest znakomita wiadomość, okazja, którą antyimperialistyczna lewica powinna podchwycić. Amerykańskie Imperium realizowało swoją potęgę poprzez zrozumiałe dotąd „same przez się”, nieproblematyzowane sojusze. Słabnięcie więzi łączących państwa NATO to kolejny znak dekompozycji tej potęgi.
Mniejsze i większe zło
Talibowie są złem, ale w oczach Afgańczyków są mniejszym złem niż Amerykanie. Przynajmniej są Afgańczykami, należą do tych plemion, mówią w lokalnych językach, rozumują i proponują rozwiązania w kategoriach pojmowanych przez społeczności, którymi chcą rządzić. Chyba są jakieś powody, że nikt nie bronił kolaborującego z Amerykanami rządu?
Amerykanie i ich sojusznicy przez dwadzieścia lat zrzucili na Afganistan 200 tysięcy bomb i zabili ponad 70 tysięcy ludzi. Licząc samych cywilów. Dopóki talibowie nie zabiją więcej niż 70 tysięcy ludzi, pozostaną mniejszym złem. Nawet dla kobiet. Amerykańskie bomby ich nie omijały. Prawie połowę z tych 70 tysięcy stanowiły kobiety. Reszta zabitych pozostawiła za sobą kobiety opłakujące ich, często pozostawione bez środków do życia. Bo gospodarka została pod okupacją zredukowana do upraw i handlu opium, oraz kolosalnych obiegów korupcyjnych.
Z 300 milionów dolarów wydawanych przez Waszyngton dziennie (!) na obecność w Afganistanie niemal wszystko szło na wojsko i przemysły z nim zintegrowane, na jakiekolwiek inwestycje w afgańską gospodarkę trafiało podobno 2 proc., i to pod warunkiem, że uwzględnimy to, co lądowało w obiegach korupcyjnych klik Karzaia i Ghaniego. Z nielicznych realnych inwestycji, niemal żadnej nie widziano poza Kabulem i garstką największych miast. A pośród tych, które w Kabulu widziano – cóż znajdujemy? Imperialną infrastrukturę hotelową, do której sami Afgańczycy nie mieli wstępu lub mieli go pod warunkiem przejścia przez rasistowskie procedury bezpieczeństwa – w swojej własnej stolicy. Obecność i liczebność imperialnego personelu okupacyjnego i obsługująca go infrastruktura podniosły koszty życia w Kabulu do takich poziomów, że gdy amerykański prawnik próbował założyć w mieście filię swojego udzielającego pomocy prawnej NGO-sa, przekonał się, że podstawowe koszty funkcjonowania biura wyniosłyby tam czterokrotność tychże w Islamabadzie, stolicy Pakistanu.
A co z gejami, lesbijkami? Ponieważ amerykańskie drony zabijały głównie przypadkowych ludzi, niezdolne rozpoznać tych, których dotyczyły podpisywane w Gabinecie Owalnym raz w tygodniu seryjne wyroki śmierci, na pewno nie były też w stanie omijać przedstawicieli mniejszości seksualnych. Wedle prawideł najbanalniejszego prawdopodobieństwa, z tych 70 tysięcy ludzi kilka lub kilkanaście tysięcy stanowiły osoby w ten czy inny sposób nieheteronormatywne.
Nowy Taliban: umiarkowanie czy pragmatyzm
No więc zabiją mniej czy więcej ludzi niż Amerykanie i ich sojusznicy? Talibowie przeszli dziwną transformację. Nie potępiają już głośno nowoczesnych mediów. Od kilkunastu lat mają oficjalną stronę internetową Islamskich Emiratów Afganistanu, El-Emarah. Nauczyli się robić nie tylko selfies i hasztagi, ale mają kilka studiów audiowizualnych, w których produkują materiały wideo i tysiąc aktywistów na Twitterze do ich wiralowego rozpowszechniania w sieci. Po angielsku mówią o poszanowaniu praw kobiet, choć w paszto już nie wszyscy. Na swojej pierwszej międzynarodowej konferencji prasowej, jeszcze w Katarze, talibowie udzielili prasie więcej i bardziej wyczerpujących odpowiedzi, niż Joe Biden przez pierwsze dwa miesiące na urzędzie. Ich elity mówią (skierowanym do świata zewnętrznego) płynnym angielskim, niektórzy z zastanawiająco australijskim akcentem.
Czy ich nowe „umiarkowanie” jest prawdą czy tylko propagandową ściemą? Vijay Prashad z Tricontinental Institute for Social Research nie ma wątpliwości, że przemawia przez nich nie umiarkowanie, a polityczny pragmatyzm. Talibowie wiedzą, że na ich porażkę 20 lat temu zapracowała w znacznym stopniu ich kompletna międzynarodowa izolacja. To przed nią chcą się teraz uchronić, pozorując swoją modernizację. Chcą przy jej pomocy zasłużyć na międzynarodowe uznanie. I wszystko wskazuje, że je już zyskują. Z Rosją i Chinami wymiana władzy w Kabulu nie spowodowała przerwania stosunków dyplomatycznych. Moskwa i Pekin miały już od dłuższego czasu kontakty z talibami.
Iran niezbyt chętnie, ale pragmatycznie najpewniej uzna rząd talibów, uznając, że to mniejsze zło niż Amerykanie. Będzie zapewne zabiegał o zapewnienie bezpieczeństwa afgańskim szyitom, ofiarom „pierwszego Talibanu”. I talibowie prawdopodobnie pragmatycznie powstrzymają się od powtórki z tamtych represji. „Drugi Taliban” doczeka się wkrótce uznania jako prawomocny rząd ze strony znaczącej liczby państw globalnego Południa. Dla Talibanu będzie to więcej, niż kiedykolwiek miał, nawet jeśli łaski uznania nie udzieli mu żadna z „wiodących demokracji” atlantyckich.
Dla państw globalnego Południa „drugi Taliban” jest do przełknięcia choćby dlatego, że nie podziela ponadnarodowych aspiracji właściwych np. Państwu Islamskiemu. „Agenda” talibów jest całkowicie skupiona na wewnętrznej transformacji Afganistanu. Niestety jest to projekt transformacji niewiele mniej konserwatywny, reakcyjny niż projekt „pierwszego Talibanu”. Nawet jeśli część elit Talibanu, zmiękczonych wygodami hoteli i pałaców, w których goszczono ich w Katarze, faktycznie chciałaby pójść w jakąś „wersję soft” swojego oryginalnego projektu, nie spodoba się to ich niższym i szeregowym kadrom, dla których oryginalny, radykalny projekt to Sprawa przez wielkie S. W identyfikację z nią zainwestowali całe swoje jestestwo przetrącone traumami kilkudziesięciu lat wojen, wielu z nich dzięki tej identyfikacji te traumy przeżyło, nadało swemu życiu sens. Widać to w rozdźwięku między tym, co mówią najwyżsi urzędnicy talibów w Kabulu, a tym, co się dzieje na odległej prowincji, gdzie kobiety już bywają odsyłane z pracy do domów. Napięcia między elitami a „szeregowcami” Talibanu może się okazać decydujące dla przyszłości kraju.
Mniejsze zło to wciąż zło. Ale każdy dzień okupacji dłużej powiększał dominację talibów nad innymi siłami i ruchami politycznymi w Afganistanie, a powrót talibów do władzy był i tak nieuchronnym skutkiem inwazji i okupacji, jak na samym początki ostrzegali analizujący sytuację marksiści z tamtej części świata – wspomniany już Vijay Prashad i Aijaz Ahmad. Gdyby tylko słuchano marksistów.
Taliban jest złem, ale nie aż tak silnym teraz, jak mógłby być, gdyby Amerykanie zwlekali z ucieczką jeszcze kilka lat. To przeciąganie okupacji umacniało jego pozycję w wyobraźni politycznej mieszkańców Afganistanu. Taliban jest u władzy, ale bez amerykańskich bomb spadających im na głowy i bez strachu przed czystym, pogodnym niebem (z takiego atakują drony) stanowią dla Afgańczyków problem, z którym mogą sami się zmierzyć, sięgając do niedocenianego przez Zachód kulturalnego zasobu, jakim są ich własne tradycje plemiennej demokracji. Zasobu, który ucierpiał, ale który nie został pogrzebany.
Rządy talibów są problemem problemem, z którym Afgańczycy mogą się zmierzyć sami, przy użyciu własnych zasobów politycznych – czego nie mogli zrobić z amerykańską okupacją, z amerykańskimi bombami, z amerykańskimi dronami. Teraz talibowie są u władzy, ale żeby się legitymizować – jako lepszy niż skorumpowane rządy kolaboranckie – może być zmuszony władzą się dzielić, grać umiarem. Nie jest wciąż jedyną siłą polityczną w Afganistanie i inne mogą mu jeszcze władzę wytrącić. Ale wszystko pod warunkiem, że zostawimy Afganistan Afgańczykom.
Co robić?
Co w najeżonej tyloma znakami zapytania sytuacji powinna więc mówić i robić lewica? Musi się wystrzegać liberalnych, imperialnych snów o Afganistanie. Nie może się stać polityczną Angeliną Jolie.
Niezawodny Tariq Ali powiedział kiedyś, że jedyne, co Zachód powinien zrobić, żeby pomóc w rozwiązaniu problemów, jakie targają dzisiaj „światem muzułmańskim” i „szeroko rozumianym Bliskim Wschodem” – to całkowicie się z tych części świata wycofać, zaprzestać jakichkolwiek form ingerencji. Całkowitego, faktycznego i definitywnego wycofania wszelkich ingerencji w wewnętrzne sprawy Afganistanu – tego powinna żądać lewica, zero ustępstw od tej zasady. Jak powiada Hila Najibullah, do pomocy w uporządkowaniu własnych spraw Afgańczycy powinni zaprosić regionalnych aktorów, do których sami mają zaufanie – bez udziału Zachodu. Lewica ma obowiązek protestować również przeciwko takim formom ingerencji jak zamrażanie aktywów afgańskiego państwa przechowywanych za granicą. Aktywa te nie należą do talibów, a do całego afgańskiego społeczeństwa, którego nie można w nieskończoność karać za to, że Zachód znowu doprowadził talibów do władzy. Nawet jeśli część tych aktywów niektórzy talibowie uszczkną dla siebie, to na pewno nie więcej niż uciekający prezydent Ghani i jego klika – im aktywów nikt nie zamrażał.
Lewica powinna się stanowczo odcinać od wszelkich prób uzależniania międzynarodowej pomocy humanitarnej dla Afganistanu od tego, kto tam rządzi. To Zachód zrujnował afgańską gospodarkę tak, że niewiele z niej poza opium i korupcją zostało, Zachód ma teraz obowiązek rekompensować te szkody, dopóki kraj nie stanie znowu na nogi. Pomoc międzynarodowa stanowi tak kolosalną część obiegu afgańskiej gospodarki, że odcięcie jej dopływu najdosłowniej pozbawi ogromną część tego społeczeństwa środków do życia, i to z dnia na dzień. Jeżeli sytuacja bytowa Afgańczyków jeszcze się pogorszy, nie będą oni mieli już żadnych życiowych sił, które mogliby zainwestować w polityczne współkształtowanie swojej rzeczywistości. Talibowie będą mieli wolną rękę dla jakichkolwiek posunięć – przy minimalnym oporze.
Stanowcze odcinanie się powinno też dotyczyć rutynowego liberalnego, „humanitarnego” dyskursu o „obronie afgańskich kobiet” i ich wolności mierzonej tym, w co mogą się ubierać i ile skóry mogą odsłonić. Nie dlatego, że afgańskim kobietom nic się nie należy, ale dlatego, że narracja ta udowodniła już swoją intelektualną nieuczciwość i służenie podżeganiu do wojny. Wystarczająco zaszkodziła wszystkim Afgańczykom, czyli kobietom również. Nie jestem pewien, czy kobieta, której męża zabiło uderzenie z drona w odbywające się w jej wiosce wesele, odczuwa jako poprawę swojej sytuacji i postęp w zakresie swoich praw, że gdyby było ją stać na przeprowadzkę do Kabulu, mogłaby tam założyć dżinsy.
Lewica musi niezmordowanie powtarzać za Christine Delphy, że gdyby chodziło kiedykolwiek o los afgańskich kobiet, to nikt by w ogóle nie próbował obalać socjalistycznego rządu, który przyjaźnił się z ZSRR. Przypominać, że opowieści o wyzwalaniu afgańskich kobiet służyły budowaniu zgody zachodniej opinii publicznej na inwazję 2001 roku. Że sentymentalnie dobrane, pozbawione kontekstu stare fotografie Afganek w krótkich spódniczkach były tym argumentem, który przekonał Trumpa, by nie przerywać okupacji Afganistanu od razu tylko ciągnąć ją jeszcze kilka lat.
Uchodźcy
Temat najbardziej bezpośrednio związany z aktualnymi wydarzeniami w Polsce to uchodźcy. Lewica słusznie domaga się bezzwłocznego udzielania ochrony uchodźcom z Afganistanu, ale zbyt często osuwa się w niebezpieczne imperialne zniekształcenie narracji o ich uchodźstwie. Rzucają się w oczy dwa błędy.
Pierwszy to skupianie się na tym, że uciekający Afgańczycy „pomagali” siłom Amerykanów i ich sojuszników, w tym siłom polskim, np. jako tłumacze. Teraz im i ich rodzinom grozi zemsta talibów. Zemsta im grozi nie tylko ze strony talibów, bo wbrew temu, co mówią amerykańskie telewizje nie tylko talibowie postrzegają ich jako kolaborantów. Za takich podobni im uważani byliby w każdym kraju znajdującym się pod równie brutalną i krwawą okupacją.
Ale to Zachód z nich kolaborantów uczynił. Część z nich dała się uwieść amerykańskiej opowieści, że to wszystko po to, żeby zapewnić w kraju rozwój zdrowej demokracji, która to opowieść od początku była fałszywa, ale jej ofiary nie miały instrumentów, by to od początku rozumieć. A część robiła to dla pieniędzy, ale to Zachód i jego inwazja i okupacja sprowadziły ich do ekonomicznej sytuacji, w której nie mieli innych możliwości utrzymania się przy życiu w obróconym w kupę gruzu kraju. To Zachód ich do tego doprowadził i ma teraz moralny obowiązek ich ratować. Nie możemy jednak zapominać, że nie wszyscy ludzie uciekający z Afganistanu, uciekają z tego powodu, że pracowali dla Amerykanów lub ich sojuszników i nie możemy pozwolić na to, by stało się to warunkiem udzielania pomocy.
Drugi błąd jest taki, że na prawicowe zaczepki, że Afgańczycy dziwnie szybko docierają aż do Polski, „nazajutrz” po zwycięstwie talibów w Kabulu, lewica odpowiada: od miesięcy było wiadomo, że talibowie przejmą władzę. Trudno o bardziej nietrafioną odpowiedź. Na świecie od ćwierć wieku przybywa afgańskich uchodźców, ich liczba idzie już w miliony. Przez ostatnie dwadzieścia lat uciekali oni przed wojną, przed okupacją; przed amerykańskimi, australijskimi, polskimi żołnierzami ostrzeliwującymi wesela i pogrzeby; przed lokalnymi plemiennymi wojenkami napędzanymi przez okupację; wreszcie przed tajnymi paramilitarnymi jednostkami, de facto „szwadronami śmierci” operującymi poza jakąkolwiek polityczną kontrolą, a organizowanymi i szkolonymi przez CIA, by „dzielić i rządzić” pod pozorem „walki z terroryzmem”.
Lewica nie może bezrefleksyjnie powtarzać imperialnej narracji, która znajduje afgańskie cierpienie wartym uwagi tylko wtedy, kiedy zadawane jest przez talibów. Lewica nie może zachowywać się jak amerykańskie NGO-sy, które udzielały Afgankom pomocy, jeśli te przekonująco zmyślały, że owdowiały za sprawą talibów, gdy w rzeczywistości ich mężów zabili Amerykanie lub ich drony.
Lewica musi się wystrzegać każdej narracji, która skutkuje wrażeniem, że talibowie są jedynym prawomocnym powodem, dla którego Afgańczycy mogą uciekać. Prowadzi to nieuchronnie na manowce matrycy: co złego to nie Zachód – co złego to wycofanie się Zachodu z Afganistanu. To z kolei podtrzymuje ideologiczne warunki możliwości potencjalnych kolejnych „humanitarnych” interwencji w już wystarczająco zrujnowanym kraju.
Prawdziwym powodem afgańskiego uchodźstwa jest inwazja i wieloletnia okupacja Afganistanu przez Stany Zjednoczone i ich sojuszników, w tym Polskę; prawdziwym powodem są konsekwencje tej okupacji. Nawet talibowie u władzy są przede wszystkim konsekwencją tej okupacji i długotrwałej imperialnej destabilizacji tego kraju. To jest odpowiedź, jakiej powinna udzielać szanująca się lewica zamiast śnić o Afgańczykach sny liberalnych interwencjonistów i humanitarnych imperialistów.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…