W niektórych krajach liczba niewierzących przekracza już liczbę wierzących w amerykańskie lądowania na Księżycu. Wierzące media załamują ręce, albo próbują analizować zjawisko wzrostu niewierzących, jako np. skutek generalnego braku zaufania do Ameryki, do mediów, złego wpływu niewierzącej strony internetu, upadku autorytetów, czy nawet obyczajów, które stały się jakby niepoważne. Amerykanie byli tam, czy nie?

 

„Rover” – ten pojazd wyjechał z dolnej części lądownika, tej oklejonej pazłotkiem. fot. NASA

Wiara ma swoich kapłanów, tzw. debunkersów, którzy z zajadłą cierpliwością z jednej strony wskazują błędy niewierzących, a z drugiej próbują umacniać „powszechną” wiarę, że lądowanie na naszym satelicie miało jednak miejsce. Zazwyczaj odmawiają litanie w formie pytań i odpowiedzi, trochę jak w starych katechizmach bądź współczesnych FAQach, które mają odpędzić złe duchy. Jest tego bardzo dużo, ale powiedzmy, że typowym przykładem przeznaczonym dla zdezorientowanych lub początkujących niewierzących może być hasło w polskiej Wikipedii o teoriach spiskowych na temat zeszłowiecznych podróży na Księżyc.

W jednej z odpowiedzi pada tam zresztą coś, co niespodziewanie łączy wierzących i niewierzących. Dla obu stron nie ulega wątpliwości, że amerykańskie lądowania były przede wszystkim akcją propagandową, która miała wykazać całej naszej planecie, że Ameryka przewyższa ZSRR, gdyż były to lata zimnej wojny – należało walczyć o serca i umysły, wywrzeć decydujący wpływ. Wierzący wierzą, że ta akcja wymagała rzeczywistego wyjazdu na Księżyc, podczas gdy niewierzący śmieją się, że zrobiono to po staremu, za pomocą teatralno-medialnych sztuczek, tyle, że aby uprawdopodobnić planetarne oszustwo, wydano gigantyczne pieniądze, które rozeszły się na mega-silniki rakietowe, pionierskie badania , ale i karton, blachę i taśmę klejącą, jak to w teatralnej rekwizytorni.

Pierwszy problem

Księżyc. wikimedia.

Niewierzący mają fundamentalny problem (ku uciesze wierzących): nie da się udowodnić, że coś nie zaistniało, czy nie istnieje. Ci, którzy próbowali zaprzeczać istnieniu Boga, czy diety-cud, odczuli to na własnej skórze. Dlatego ciężar dowodu spoczywa na tych, którzy mówią, że coś zaistniało. Anegdotycznie można zwrócić uwagę, że w polskiej Wikipedii, która przecież odbija potoczną wiarę, przed samą litanią jest wymieniona św. Trójca niezbitych dowodów, że Amerykanie byli na Księżycu: na pierwszym jest „fakt” niezaistnienia czegoś, mianowicie radzieckiej demaskacji amerykańskiego teatru telewizji (jakby to mogło obalić wiarę!), na drugim jarmarczna sztuczka z młotkiem i piórem pokazana na mocno niewyraźnym przekazie przez Davida Scotta z Apollo 15, i na trzecim ponad 380 kg kamieni, które według wierzących muszą pochodzić z Księżyca. Można powiedzieć, że zwycięstwo pobożnych życzeń jest tu wręcz konsternujące.

Dalej mały katechizm z Wikipedii obala pomylone zarzuty niewierzących, głównie te dawno przestarzałe, drugorzędne lub zdeformowane przez wierzących. Mamy tu nawet żelazne wyjaśnienie, obecne we wszystkich bodaj tego typu FAQach dla niewierzących, dlaczego na zdjęciach z Księżyca nie widać gwiazd na niebie. Ano dlatego, że „astronauci” nie nastawiali tak czasu naświetlania kliszy, żeby było je widać – tłumaczą kapłani debunkingu. Ewangeliczna prostota tego wyjaśnienia powinna zadowolić każdego, kto nie wie, gdzie leży problem. Słowo „astronauci” można chyba pisać w cudzysłowie, bo żaden nie interesował się gwiazdami, ani ich zresztą nie zauważył. Wszyscy „astronauci” z Księżyca, od Apollo 11 po ostatni 17, deklarowali, że nie tylko nie widzieli gwiazd ze Srebrnego Globu, ale nawet w czasie podróży przez kosmos. „Niebo było jak czarny aksamit – całkowicie czarne” – wyjaśniał np. szósty człowiek z Księżyca Edgar Mitchell.

 

Michael Collins, który według wierzących wielokrotnie okrążył Księżyc, podczas gdy jego koledzy 50 lat temu stawiali tam „mały, wielki krok”, pytany na konferencji prasowej o gwiazdy, odpowiedział, że „nie pamięta, żeby je widział”. Jedyne, co mogło mu przeszkodzić w zauważeniu gwiazd, gdy latał po ciemnej stronie Księżyca, to jednak jakaś pomroczność ciemna. Tym zresztą „księżycowi” różnią się od całej reszty astronautów i kosmonautów, począwszy od Gagarina, poprzez Amerykanów, którzy uczestniczyli w programie Gemini (1965-66) orbitując wokół Ziemi, aż po współczesnych. Każdy widział w kosmosie miliony gwiazd. W tej sytuacji można zrozumieć, że NASA wolała, by urwani z Księżyca zajmowali się geologią, zamiast gapić się w kosmos. Zbierali kamienie.

Wszystko zginęło?

NASA zorganizowała co najmniej dwie wyprawy na Antarktydę (w 1967 i 1972) w poszukiwaniu meteorytów. W pierwszej uczestniczył zresztą hitlerowiec Wernher von Braun, zatrudniony przez Amerykanów główny propagandysta misji księżycowych. Nie sposób udowodnić, że zebrane próbki pochodzą raczej z Księżyca, niż z Ziemi. Udowodniono za to, że co najmniej część próbek jest fałszywa. W latach 90. brytyjski astrobiolog Andrew Steele miał szczególny przywilej zajrzenia do sejfów NASA. Był zdziwiony, że znalazł w próbkach włos, drobiny plastiku, nylon, teflon i szczątki małych, ziemskich robaczków. Inny księżycowy kamień, kiedy w 40 lat po darowaniu go przez USA narodowi Holandii został zbadany, okazał się skamieniałym kawałkiem drewna. Administracja Nixona obdarowała zagraniczne rządy w sumie ok. 270 kamieniami. Według depesz Associated Press z 13 września 2009 r., na 135 skał z misji Apollo 17 darowanych przywódcom różnych państw, tylko 25 zostało zlokalizowanych. Szanse odnalezienia 134 próbek z historycznej misji Apollo 11 są jeszcze mniejsze – wiadomo jedynie coś o losie 12.

Tu dochodzimy do jądra zwątpienia niewierzących. Od dziesięcioleci badacze domagali się dostępu do oryginalnych taśm wideo z wypraw lunarnych, aż w 2006 r. NASA rozłożyła ręce, by oświadczyć, że wszystkie gdzieś się zapodziały na amen. Poza tym w przyrodzie rozpłynęły się wszystkie nagrania audio, dane telemetryczne rytmów serca astronautów i funkcjonowania lądowników, oryginalne plany tychże, jak i księżycowych jeepów. Dane biomedyczne pozwoliłyby ustalić, jak astronauci przeżyli temperatury co najmniej ponad 100 stopni C w słońcu i najmniej 60 stopni mrozu w cieniu. System regulacji termicznej ich genialnych skafandrów, pozwalających utrzymać znośną temperaturę nawet gdy człowiek robił coś będąc częściowo w cieniu, też niestety zaginął. Zostały co prawda jakieś poboczne dane, jak np. budowa baterii z lądownika, ale wynika z nich, że jej moc była groteskowo słaba, b. daleko niewystarczająca, by np. wysłać sygnał wideo na Ziemię.

 

Co zostało?

Zostały slajdy z poczciwego, analogowego Hasselblada, pozbawionego celownika, dyndającego swobodnie na szyi tego, czy innego astronauty. Każde z tych zdjęć jest stosunkowo łatwe do reprodukcji w studio i można je bez problemu obejrzeć na stronach NASA. Na tychże zdjęciach koncentrują się więc różni niewierzący. Jan Lundberg, inżynier Hasselblada, który przygotował aparat dla Apollo, rozkładał ręce: nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć liczne niespójności tych ujęć. Debunkersi uparcie i bez końca rozpraszali wątpliwości niewierzących w kwestii położenia części cieni tak, że można było zapomnieć, co właściwie figuruje na zdjęciach. Najbardziej interesujące są tymczasem księżycowe lądowniki widoczne w zadowalającej rozdzielczości. Tu niewierzący nierzadko pękają ze śmiechu. Pokazane urządzenia, które miały odstawić astronautów na Księżyc, a potem ich stamtąd zabrać na orbitę, wyglądają jakby zostały zrobione z byle czego. Wśród instruktywnych analiz można zobaczyć np. tę, gdyż jest stosunkowo krótka.

 

Pewien dowcipny brak wiary zaczął towarzyszyć wyprawom księżycowym jeszcze kiedy one trwały. Już w 1971 r. James Bond przedzierał się przez tajne studio księżycowe, ale pierwsze prace niewierzących, obciążone błędami początków, zaczęły zdobywać fanów niemniej gorących, niż późniejsi debunkersi. Do Polski docierały z opóźnieniem, otoczone śmiechem lub oburzeniem kapłanów, dla których ludzie małej wiary szukają dziury w całym. Utarło się, że to fantaści, niemal zwolennicy teorii płaskiej Ziemi, trolle i „spiskowcy”. W istocie obie strony odwołują się do racjonalizmu i nauki, aż doszło do swego rodzaju remisu. Skład niewierzących jest podobny zresztą do przekroju wierzących: w obu przypadkach przeważają lekko najbardziej wykształceni. Różnica jest taka, że wierzącym wystarczą ogólnodostępne media, książki i filmy, by utwierdzić się w wierze, podczas gdy niewierzącym pozostają zagraniczne książki i trudno dostępne w Polsce filmy dokumentalne, jak znakomity American Moon Massimo Mazzucco.

Oczywiście pozostaje jeszcze internet. Półwiecze lądowania na Księżycu jest tam gwiazdą sezonu ogórkowego, tak samo jak w zwykłych mediach. W końcu Amerykanie zdobyli Księżyc właśnie w sezonie ogórkowym. I my z tego korzystamy, by puścić do Was niezobowiązujące oko, drodzy czytelnicy, jak w Matrixie.

 

 

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Strajk wchodzi na terytorium szurii, dotychczas zarezerwowanego dla prawicy. To właśnie konspiracjonizm pogrążył zachodnioeuropejską lewicę spod znaku Melenchona. Zła droga.
    Lądowanie na Księżycu jest świetnie udokumentowane. Jakikolwiek naukowiec mający zielone pojęcia na temat astronomii to potwierdzi. Nie ma remisu między dwiema stronami. Jest szuria (płaskoziemcy, antyszczepionkowcy, kreacjoniści, i „lunarni negacjoniści”) i jest nauka. W tym wypadku nie ma kontrowersji naukowej czy historycznej. Są za to świry i zwolennicy spiskowej teorii dziejów spod znaku carskiej Rosji.

  2. Trzeba też pomyśleć o tym że jakby tak 50 lat temu USA lądowało na Księżycu to do dziś by mieli by tam jakąś bazę , a wiedząc jacy są neoliberalni kapitaliści to już dziś byłyby turystyczne loty na Księżyc dla milionerów . Bo kto bogatemu zabroni . A każdy by chciał zjeść posiłek spoglądając na Ziemię ;) .

  3. Brawo za ten tekst, mentalne wyjście z mainstreamu, w dodatku obiektywne. Nie jestem przekonany do żadnej z wersji, ale USA na pewno miało możliwości i motyw do takiej ściemy. Zimnowojenny PR.

    Przypomnę o zbliżającej się kolejnej rocznicy największej ściemy w historii, czyli 11 września. Pod kątem zmian geopolitycznych, wywołanych wojen itd. Apollo się chowa. A co tu mamy? Dokumenty terrorysty cudem spadające nieuszkodzone z samolotu, który spalając się miał wytworzyć tak wysoką temperaturę, że zawalił wieżowiec (sic!), zawalenie WTC 7, w który żaden samolot nie wleciał i widoczne gołym okiem na wielu filmach małe eksplozje świadczące o planowym, kontrolowanym wyburzeniu… Skutki odczuwamy po dziś dzień. Polecam „Loose change” i pozdrawiam redakcję :)

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Pamiętajcie o obozach

Czas na szczerość, co w dzisiejszej Polsce raczej szkodzi, niż pomaga. Przyjechał otóż do …