„Naród libański zasługuje na przywódców, którzy go słuchają” – nadała na Twitterze ambasada Stanów Zjednoczonych w Bejrucie w dzień po wyjeździe z libańskiej stolicy prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który wręcz wezwał do „rewolucji”, która zmiotłaby tamtejsze władze. Podjęta natychmiast próba „rewolucji” w ubiegły piątek z atakowaniem przez manifestantów budynków rządowych co prawda się nie powiodła, ale przed chwilą premier kraju Hassan Diab ogłosił dymisję rządu. W powietrzu wisi coś, co budzi liczne obawy…
Liban to kraj nie większy od naszego województwa świętokrzyskiego, przytulony do wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego, sąsiad Izraela i Syrii, demokracja parlamentarna od niepodległości zdobytej przeciw Francuzom, którzy tam rządzili do 1943 r. Dziś to kraj załamany gospodarczo i politycznie wskutek natowskiej wojny przeciw Syrii, swego oryginalnego, ale niefunkcjonalnego systemu politycznego, z gospodarką jak ze snu Macrona – ściśle oligarchiczną i skrajnie neoliberalną, która właśnie zbankrutowała. Gigantyczna katastrofa wybuchów w bejruckim porcie była tragiczną wisienką na tym torcie upadku.
Weźmy przykład elektryczności. Przyczyny faktu, że w ciągu ostatnich lat ludzie mieli średnio trzy godziny prądu na dobę leżą w regularnym rozbijaniu libańskiej infrastruktury przez najazdy izraelskie i problemy z odbudową w sytuacji korupcyjnego panowania neoliberalizmu posuniętego do rodzaju korwinizmu w fazie szczytowego spazmu ideowego. Mianowicie oligarchiczne media przekonywały, że to dobrze, że rodziny muszą korzystać z generatorów prądu na paliwo, bo wszystko, co państwowe, czy wspólnotowe, jak powszechna dystrybucja elektryczności, czy nawet służba zdrowia, jest groźne dla „niezależności” obywateli. A tak każdy może zapewnić sobie własną elektryczność, w miarę zamożności oczywiście.
Macron, który przyleciał po fatalnych wybuchach wzywać do „rewolucji” i ochrzaniać lokalny rząd, w 2017 r. dostał grube pieniądze od 18 oligarchicznych, libańskich rodzin miliarderskich na swą kampanię prezydencką we Francji. Są to rodziny, które rządzą libańską gospodarką od dziesięcioleci, więc z pewnością nie ich Macron miał na myśli, gdy niespodziewanie ujął się za lokalnymi „żółtymi kamizelkami”, które krwawo zwalcza u siebie. Głównym problemem Francji i Stanów Zjednoczonych, które reprezentują interesy Izraela, jest próba wyeliminowania Hezbollahu z libańskiego życia politycznego, a nie los ludności (już 40 proc. Libańczyków żyje poniżej poziomu biedy).
To paradoks, ale piątkowa próba „rewolucji” nie udała się dzięki francuskim dostawom gazu łzawiącego, wyrzutni LBD i innego uzbrojenia dla libańskiej policji. Po wizycie Macrona powstała libańska petycja o powrót do statusu kolonii francuskiej, którą podpisało 60 tys. ludzi. Świadczy to o skrajnej rozpaczy społecznej, choć dotyczy kropli w morzu libańskiego społeczeństwa. Antyrządowe bunty ludowe rozpoczęły się w Bejrucie jesienią zeszłego roku i miały takie same postulaty, jak „żółte kamizelki” we Francji: dymisję władz oskarżonych o wprowadzanie nowych podatków w sytuacji ich skorumpowania, oligarchizacji i upadku usług publicznych. Nowy rząd, oparty na sojuszu partii chrześcijańskiej (katolickiej) z m.in. Hezbollahem (pierwszy raz) i partiami sunnickimi trwał wtedy zaledwie od roku.
Usprawiedliwiony społeczny bunt został oczywiście wykorzystany przez opozycję, z Falangą Libańską na czele, której bojówki podpięły się czynnie pod protesty. Falanga odgrywa też pierwsze skrzypce w gwałtownych, obecnych zmianach politycznych po katastroficznych wybuchach z 4 sierpnia. Falanga to jedyna partia faszystowska, która przetrwała II wojnę światową, utworzona pod wpływem politycznych sukcesów hitlerowców w Niemczech w latach 30. ub. wieku. Jest to partia katolicka, mniejszościowa wśród chrześcijan, związana od zawsze z oligarchiczną rodziną Gemayelów (która też finansowała kampanię Macrona). Zmarginalizowana po wojnie domowej (1975-1990), gdyż w czasie izraelskich najazdów jako jedyna stawała po stronie Izraela (jej bojownicy na zlecenie izraelskie dokonali masowej zbrodni na cywilach obozu uchodźców palestyńskich Sabra i Szatila w 1982 r.) jest teraz partią proamerykańską.
Szyicka partia Hezbollah, utworzona niedługo po najeździe izraelskim z 1982 r. jest oskarżana do dziś o terroryzm, gdyż jako jedyna nie walczyła w czasie wojny domowej z innymi partiami libańskimi, lecz przeciw Izraelowi i innym interwentom zagranicznym, jak Francja i Stany Zjednoczone. Zbudowała sobie szacunek u chrześcijan i innych społeczności libańskich dzięki niebywałej pracy społecznej w kierunku emancypacji biedoty. W czasie wojny syryjskiej nie dopuściła do Libanu Państwa Islamskiego i ciągle pozostaje wrogo nastawiona do izraelskiego reżimu apartheidu, jak zdecydowana większość Libańczyków zresztą. Próba sterowanego z zagranicy przewrotu, który miałby wyeliminować Hezbollah i zrobić z Libanu państwo pronatowskie i proamerykańskie jak Ukraina, jest raczej skazana na niepowodzenie i niestety zapowiada kolejne nieszczęścia, z nową wojną domową włącznie.
W tej chwili antyrządowi manifestanci atakują libański parlament. Rząd przestał istnieć, otwiera się nowa historia na Bliskim Wschodzie.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Na Bliskim Wschodzie zawsze inba
No to żydostwo może się nie obawiać libańskiego Hezbollahu. Mają niezły pasztet u siebie i nie będą sobie głowy Palestyńczykami zawracać. Po to m.jn. rozwalono Irak i Syrię. Teraz Izrael może śmiało zaanektować co chce i nikt ze ,,sprawiedliwych tego świata” nawet nie miauknie z obawy oskarżenia o antysemityzm…
No GDZIE SIĘ PODZIAŁA SPOŁECZNOŚĆ MIĘDZYNARODOWA, KTÓRA ,,WIDZI WSZYSTKO” (prawie jako panbozia)???
Zapewne trzyma ryj głęboko w wiadrze i nawet nie bulgoce… taka uczciwa!
Czy Liban to ten właśnie kraj, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu był w dużej mierze chrześcijański, dostatni i spokojny, a obecnie jest islamski, biedny i targany konfliktami? Przypadek?
Świetny tekst, brawa dla Autora!