Dlaczego rząd libański odmówił powierzenia śledztwa w sprawie apokaliptycznych wybuchów z 4 sierpnia w Bejrucie „ekipie międzynarodowej”, do czego namawiali Francuzi i Amerykanie? Odpowiedź łączy się z historią kraterów po bombach w tym niewielkim kraju, wykrojonym niegdyś z Syrii. Była ich niezliczona liczba, ale kilka szczególnie zapadło Libańczykom w pamięć, choć świat dawno o nich zapomniał. Kto słyszał np. o izraelskiej „doktrynie Dahiya”? A polega ona właśnie na mnożeniu kraterów…
Wojskową doktrynę Dahiya sformułował izraelski gen. Gabi Eizenkot, a opisał krótko w wywiadzie dla Reutersa w 2008 r.: „To, co stało się w bejruckiej dzielnicy Dahiya w 2006 r. stanie się w każdym mieście, które służy jako baza do strzelania w kierunku Izraela. Będziemy używać przeciw nim nieproporcjonalnej siły, by dokonać jak największych zniszczeń. (…) Uderzenie w populację to jedyny środek, by powstrzymać Hezbollah i Nasrallaha.”
Bejruckie wgłębienie
Z rozległej dzielnicy Dahiya, położonej między międzynarodowym lotniskiem im. Rafika Haririego a samym Bejrutem nikt co prawda nie strzelał w Izrael, bo to za daleko, ale była to mieszkaniowa dzielnica szyicka, czyli związana z Hezbollahem, który wraz z libańską armią bronił wtedy kraju przed kolejnym izraelskim najazdem. Izraelczycy byli pewni, że tam gdzieś właśnie ukrywa się Hasan Nasrallah, szef tej partii, i pragnęli go zabić, bombardując półmilionową dzielnicę codziennie przez wiele godzin, aż zrównali ją z ziemią, a nawet niżej, ze względu na kratery. W tej sprawie nikt na Zachodzie nie wyrażał chęci przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa.
Doktryna Dahiya była w zasadzie rozwinięciem amerykańskiej metody wojennej „Shock and awe” („Szok i
przerażenie”) sprzed trzech lat. W 2003 r. Amerykanie uderzyli na Irak, używając więcej bomb niż zrzucono w całej II wojnie światowej w celu uzyskania „szybkiej dominacji”, natomiast Izraelczycy widzieli doktrynę Dahiya raczej jako działanie narzucające się w wypadku każdej „wojny asymetrycznej” (tzn. kiedy przeciwnik jest dużo słabszy). Doszli do wniosku, że nie należy już robić różnicy między celami wojskowymi a cywilnymi, jak nakazuje prawo międzynarodowe, gdyż przeciwnik i tak nie może się skutecznie odgryźć. Izrael stosuje doktrynę Dahiya doraźnie w Strefie Gazy i w czasie co większych, regularnych nalotów na Syrię, której część okupuje.
Dziura pod premierem
Izraelczycy postanowili napaść na Liban na rok przed zastosowaniem swej doktryny, niedługo po utworzeniu się krateru na ulicy w centrum Bejrutu, 14 lutego 2005 r. Ładunek był tak potężny, że części ludzi i opancerzonych samochodów trzeba było zbierać z okolicznych dachów i nawet w morzu, bo stało się to niedaleko portu, który wybuchł 15 lat później. Konwój premiera Rafika Haririego, libańsko-saudyjskiego miliardera, wyleciał w powietrze zabijając, oprócz niego, 21 innych osób. Odtąd datują się libańskie doświadczenia z międzynarodowym śledztwem.
Tak się składa, że ustanowiony przez Radę Bezpieczeństwa ONZ Trybunał Specjalny ds. Libanu (TSL) w Hadze miał wydać swój wyrok w sprawie krateru pod premierem 7 sierpnia, ale musiano to odłożyć, bo jak wiadomo, trzy dni wcześniej pod portem w Bejrucie powstał rekordowy krater o głębokości 43 metrów powodując gigantyczną tragedię. 15 lat międzynarodowych dociekań na temat zamachu na Haririego zdążyło zresztą zniechęcić Libańczyków – mało kto oczekiwał jeszcze czegoś sensownego. W 2005 r. skrajnie prawicowa opozycja, Stany Zjednoczone i Francja, wskazały winnego niejako automatycznie: miał nim być prezydent Syrii Baszar al-Asad.
Jama pod policjantem
Pierwszy śledczy, Niemiec Detlev Mehlis, poszedł właśnie w tym kierunku, a nawet dalej: oskarżył syryjskie i libańskie służby specjalne. Czterech libańskich generałów aresztowano, ale w trzy lata po zamachu okazało się, że śledztwo Mehlisa było lipne: wszyscy jego świadkowie byli fałszywi – udawali jedynie, że byli agentami syryjskimi lub libańskimi. Afera fałszywych świadków dała efekt politycznej bomby: nawet syn Haririego Saad oświadczył, że popełnił „błąd” oskarżając Syryjczyków. TSL unieważnił wszystkie dotychczasowe świadectwa, nakazał uwolnić libańskich generałów i dwa razy zmienił głównych śledczych, by zacząć wszystko od początku.
W tym samym 2008 r. kolejny krater powstał pod samochodem młodego libańskiego oficera policji Wissama Eida: zginął na miejscu. Eid odkrył wcześniej serię komunikacji telefonicznych z geolokalizacją, które wyraźnie śledziły fatalny konwój byłego premiera, jak i poprzednie. Telefony te umilkły na zawsze na 2 minuty przed eksplozją. Wyznaczono czterech potencjalnych właścicieli tych aparatów, których potem zaocznie sądził Trybunał. Kilka dni temu, 18 sierpnia, TSL wydał w końcu wyrok: trzy osoby z tej czwórki uniewinnił, a jako naczelnego wykonawcę zamachu ustalił niejakiego Salima Ayyasha, który dawno temu rozpłynął się w powietrzu.
Lej w Damaszku
Trybunał nie wypowiedział się w sprawie jego przynależności politycznej, nie obciążył winą ani Syrii, ani libańskiego Hezbollahu, lecz prasa w Europie nazywa go „prawdopodobnym członkiem Hezbollahu”, a amerykańska i brytyjska po prostu „członkiem”. Podstawą tych podejrzeń jest wiadomość, że Ayyash był krewnym żony Imada Moghniye, szefa zbrojnego ramienia Hezbollahu. Samego Moghniye nie sposób o nic zapytać, gdyż pod jego samochodem utworzył się krater, w trzy tygodnie po zamachu na Eida. Stało się to w Damaszku, a sprawcą, według Syryjczyków i Amerykanów, był izraelski Mosad (z tym, że pierwsi to potępiali, a drudzy chwalili).
Tak, czy inaczej, Trybunał nie był w stanie wskazać, kto właściwie zlecił zamach na Haririego, a jedna skazana zaocznie osoba to bardzo skromny wynik jego długoletniej pracy. Tym niemniej imperium ustami swego szefa dyplomacji Mike’a Pompeo wyraziło zadowolenie: „Ten wyrok potwierdza to, co świat coraz częściej uznaje: że Hezbollah i jego członkowie nie są obrońcami Libanu, ale organizacją terrorystyczną, której celem jest promocja sekciarskich projektów Iranu”. My tu więc Iran do kompletu, którego saudyjska tyrania, izraelski reżim apartheidu i amerykańskie imperium wyznaczyły na swego głównego wroga.
Cel: „rewolucja”
Dla większości Libańczyków Trybunał był skompromitowany i wielu o nim po prostu zapomniało. Reakcje były skromne. Syn Rafika Haririego – Saad Hariri, który przewodził rządem obalonym przez ludowe manifestacje zeszłej jesieni, nie rozwodził się nad wyrokiem, a reszta jakby wzruszyła ramionami. Decyzja prezydenta Michela Aouna, by nie oddawać śledztwa na temat eksplozji w porcie w ręce Zachodu, nie wywołała żadnych manifestacji sprzeciwu. Manifestacje, i to gwałtowne, wybuchły zaraz po para-nuklearnych wybuchach z 4 sierpnia, by doprowadzić do dymisji kolejnego, „technokratycznego” rządu, premiera Hassana Diaba. Było atakowanie ministerstw, budynków publicznych, wyraźne dążenie do przewrotu, na wezwania do „rewolucji” dobiegające z zagranicy.
Nie były to już pokojowe demonstracje obywatelskie z jesieni, lecz ruch kierowany przez opozycję, takich ludzi, jak Samir Geagea – szef Sił Libańskich, który przesiedział 11 lat w więzieniu za zorganizowanie eksplozji bez krateru, wybuchu śmigłowca, którym leciał premier Rachid Karame w 1987 r., oraz Samy Gemayel – szef faszystowskiej, dawniej otwarcie proizraelskiej Falangi, odpowiedzialnej na liczne masakry. Obie te partie są chrześcijańskie (katolickie) i proamerykańskie, co je skazuje na stałe pozostawanie w mniejszości. Większość maronitów (libańskich katolików) wybrała polityczny sojusz z szyickim Hezbollahem, gdyż obronił ich przed wtargnięciem Państwa Islamskiego i pronatowskiej Al-Kaidy w czasie syryjskiej wojny. To się nie podoba ani Izraelowi, ani Stanom Zjednoczonym.
Pobożny system
Liban wybił się na niepodległość w czasie II wojny światowej. Do tej niepodległości próbowały najpierw nie dopuścić wojska kolonialne Vichy (kolaborantów Hitlera), a potem Wolnej Francji, lecz bez sukcesu. Pewnym sukcesem Francji było jednak odziedziczenie przez niepodległy Liban kolonialnego systemu politycznego tj. tzw. demokracji wyznaniowej. Polega to na tym, że partie polityczne są przywiązane do swoich społeczności religijnych, a szczyt państwa musi mieć stałą strukturę: prezydent musi być maronitą, premier sunnitą, szef parlamentu szyitą, a dalej idą prawosławni, druzowie… razem 17 wyznań. Z początku ten system odgrywał może rolę stabilizacyjną, lecz okazał się prawdziwą miną polityczną. Na dodatek na południu powstało państwo Izrael (1948).
Napięcia między społecznościami doprowadziły do fatalnej wojny domowej (1975-1990), ale zawarty w Arabii Saudyjskiej wewnętrzny pokój utrwalił tylko to, co tworzyło konflikty, i ten system obowiązuje do dzisiaj. Doświadczenie wykazało, że taki model generuje chaos, bezwładność, klientelizm, korupcję i rodzaj stałej, podskórnej wojny domowej, z braku prawdziwej umowy społecznej. Niemal wszyscy go krytykują, ale nikt nie wie jak z niego skutecznie wyjść, tak jest zakorzeniony. Oczywiście zdarzają się wyjątki – np. Hezbollah zbiera więcej głosów niż ma społeczność szyicka, bo głosują nań też sunnici i chrześcijanie, lecz to nie podważa reguły. Państwo libańskie trzyma się jeszcze dzięki armii oraz pracy społecznej Hezbollahu i Amalu, lecz pozostaje na granicy całkowitego bankructwa i rozpadu.
Zachodnie recepty
Dwa dni po wybuchach w porcie do Bejrutu przyjechał na kilka godzin francuski prezydent Emmanuel Macron, by pokazać się telewizjom, jak stoi na ulicy w koszuli z podwiniętymi rękawami, jakby miał zaraz odgruzowywać miasto. Poszedł na ulicę „francuską”, bo gdzie indziej byłby narażony na zgniłe pomidory tłumu, i zachowywał się jak facet, który przyszedł posprzątać, ale zamiast pracować siedzi na kanapie i tłumaczy domownikom, jak obsługiwać odkurzacz. Ciekawe, że nie krytykował specjalnie systemu wyznaniowego, tylko wzywał do „rewolucyjnych reform” gospodarczych, jakby był rzecznikiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, od którego Liban oczekuje pożyczki. To nie zrobiło wrażenia, bo libański bank centralny od lat korzystał z doradztwa amerykańskiego, co miało polegać na ściąganiu dewiz (dolarów) za wszelką cenę, by „uzdrowić sytuację”.
Libański bank oferował więc niespotykane oprocentowanie depozytów dolarowych. Różni macherzy pożyczali w jakimkolwiek banku dolary np. na 5 proc., by je złożyć w banku państwowym i dostać 10 i nawet 12 proc.! Skutek: w marcu tego roku siła nabywcza Libańczyków runęła jak domek z kart o 70 proc., wszystkie depozyty dolarowe zostały zablokowane, funt libański leci na łeb na szyję, a dług publiczny wzrósł z niemal 19 miliardów w 1998 r. do 90 miliardów w 2020 – ponad 150 proc. PKB… Rząd Saada Haririego padł, bo padły skromne usługi publiczne (elektryczność, woda, wywożenie śmieci, służba zdrowia…), a nikt nie mógł już wytrzymać podwyżek podatków. I co jeszcze reformować, skoro gospodarka była już w pełni neoliberalna?
Zagadka wybuchu w porcie
Zaraz po gigantycznych wybuchach z 4 sierpnia media donosiły, że z pewnością wybuchł „skład broni Hezbollahu”, co było wierutną bzdurą, bo portem zarządzali akurat ludzie opozycji przeciwnej tej partii. W Libanie większość parlamentarna (zwana Sojuszem 8 Marca) składa się ze związku partii chrześcijańskich pod wodzą maronickiego prezydenta Aouna, Hezbollahu-Amalu i partii druzyjskiej. To większość antyizraelska, dążąca do pokojowej współpracy z Syrią. Proamerykańska i prosaudyjska mniejszość składa się z kolei z partii sunnickiej Saada Haririego, oraz katolików Sił Libańskich Geagea’y i Falangi Gemayela. W tej chwili rząd jest w stanie dymisji i jest zapowiedź nowych wyborów parlamentarnych, lecz najprawdopodobniej według starych zasad, co raczej nie zmieni tego podziału. Obowiązuje stan wyjątkowy i dodatkowo ślepa kwarantanna anty-covidowa, podjęta na wzór zachodni.
Port był więc zarządzany przez mafię lokalnej skrajnej prawicy i faszystów, i to tam od lat miało spoczywać, jak informowały media, 2750 ton saletry amonowej. Jak wiadomo, prezydent Aoun, jak i śledczy, nie wykluczają „rakiety lub bomby”, która mogła spowodować wybuchy. Aoun ani razu nie wymienił Izraela, jako podejrzanego, i zwrócił się do Macrona o dostarczenie francuskich zdjęć satelitarnych regionu wokół portu z fatalnego dnia. Macron je obiecał, ale w końcu nie dostarczył. Z dokumentów portowych wynikło najpierw, że tej saletry było tylko 1400 ton, a teraz, że w sumie 300. Jeśli to się oficjalnie potwierdzi, to sama saletra nie mogła wywołać takiego wybuchu. Na razie wygląda na to, że była ona sukcesywnie sprzedawana i transportowana do Syrii, na użytek tamtejszych dżihadystów, sponsorowanych przez USA.
W Izraelu gazeta Ha’aretz pokpiwała sobie z hipokryzji rządu Netanjahu. Po błyskawicznym zaprzeczeniu, że to on spowodował bejrucką tragedię, zaoferował nawet pomoc Libańczykom, którym dzień wcześniej wygrażał. Gideon Levy, wspominając stosowanie doktryny Dahiya (zwaną też „doktryną spłaszczania”) w Gazie, zabijanie tam tysięcy kobiet i dzieci, dziwił się, że jego kraj „poczuł nagle współczucie, aż do następnej Dahiyi”.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…