Stara, rytualna już poniekąd rywalizacja między dwoma największymi spośród „bratnich republik” socjalistycznej Jugosławii nie tylko odżywa, ale i przybiera na sile. Serbsko-chorwacka granica przekształca się w swoistą linię demarkacyjną pomiędzy NATO i obszarem wpływów rosyjskich.
Narastające od lat na Bałkanach polityczne napięcia coraz częściej ogniskują się wokół sporów pomiędzy Serbią i Chorwacją. Im bliżej było końca 2016 roku, krytycznego jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe, tym częściej dochodziło do rozlicznych, niekiedy zdumiewających incydentów. Wyglądało to tak, jakby Belgrad i Zagrzeb bardzo się z czymś spieszyły. Można oczywiście spekulować, czy chodzi o sprawną realizację jakiegoś zamówienia, czy też o podejrzaną nadgorliwość obu ośrodków, ale niewątpliwym jest, iż i jedna i druga strona koniecznie chciały, by przed końcem roku wybrzmiały wszystkie zapomniane antagonizmy. Oba kraje znów ustawiły solidne barykady – tak solidne, by nie dało się już łatwo zboczyć z konfrontacyjnego kursu, nawet przy ewentualnej zmianie opcji u władzy.
Ogólnie rzecz ujmując – Serbia i Chorwacja znów się kłócą, czyli nihil novi. Dwie byłe jugosłowiańskie republiki, które stanowiły fundament państwa rządzonego przez marszałka Tito, miały ze sobą na pieńku nie tylko historycznie, lecz, we wzajemnym mniemaniu, wręcz cywilizacyjnie. Jugosłowiański przywódca był z pochodzenia Chorwatem, lecz jednych i drugich traktował równie surowo; zwłaszcza jeśli chodzi o hegemoniczne zapędy Belgradu i Zagrzebia oraz podejmowane przez lokalne biurokracje próby zdominowania Federacji. Niestety, zaklęcie „braterstwa i jedności”, którym posługiwał się Tito i nieustająco podgrzewana wizja wojny (w razie, gdyby potencjał wzajemnej wrogości pomiędzy tymi dwoma najważniejszymi podmiotami znalazł dla siebie przestrzeń), runęły szybko po jego śmierci. Tuż przed nią zaś rozgorzały na nowo spory gospodarcze. Unikatowy na skalę bloku wschodniego ustrój, który zbudowała Komunistyczna Partia Jugosławii po skutecznie przeprowadzonej rewolucji, załamał się, gdy Tity zabrakło. Obudziły się zaś celowo wyzwolone i wzniecone przez Europę Zachodnią demony nacjonalistycznej konfrontacji pomiędzy Serbią i Chorwacją Dziś to dwa suwerenne i niezależne państwa, lecz wzajemna niechęć i skłonność do rywalizacji pozostały.
Tuż przed końcem ubiegłego roku były prezydent Chorwacji Ivo Josipović z ubolewaniem skonstatował, że większość zarówno chorwackiej klasy politycznej, jak i społeczeństwa, ma kompleksy w stosunku do Serbii. Trudno odmówić mu racji. Jest to jednym z powodów politycznej patologizacji chorwackiej tożsamości politycznej i historycznej. Najważniejszą socjalno-kulturową i polityczną dźwignią jej nowoczesnej wersji jest nacjonalistyczna antyserbska fobia. Tak silna, że nasi rodzimi ideolodzy dobrej zmiany mogą jedynie pozazdrościć zapału swoim chorwackim kolegom. Jakość „chorwackości” mierzona jest do dziś zasadniczo albo jakąś wybraną i akcentowaną do bólu różnicą z danym zjawiskiem w serbskiej kulturze lub języku, albo ostentacyjnie demonstrowaną gotowością do konfrontacji w jakimś obszarze.
Jadowitym, pełnym kompleksów uwagom, poważnych, zdawałoby się, polityków chorwackich, również nie sposób odmówić śmieszności w ich hipercynizmie. Odcinanie się od wszystkiego, co serbskie (czyli „bałkańskie” – w kontrze do europejskiej cywilizacji chrześcijańskiej, której częścią czują się Chorwaci) stało się wartością samą w sobie. Antyserbskie nastroje są podgrzewane przez polityków i komentatorów nawet, gdy jest to w sposób ewidentnie sprzeczny z chorwacką, najogólniej biorąc, racją stanu. W obszernym wywiadzie dla tamtejszego dziennika „Večerni List” Josipović wyraźnie mówi: „ważniejszym stało się zaszkodzenie Serbii niż przysparzanie korzyści Chorwacji”.
Skąd ta gorzka konstatacja? Otóż wywiad ten ukazał się jako komentarz do podjętych przez Zagrzeb groteskowych prób zablokowania tzw. zamknięcia rozdziału nr 26 – dotyczącego negocjacji w sprawie ewentualnego członkostwa Serbii w Unii Europejskiej. Josipović daje do zrozumienia, że w tym wypadku również odezwał się „serbski kompleks” polityki chorwackiej, którym zarażone są zarówno rząd, jak i prezydent państwa Kolinda Gabar-Kitarović – następczyni Josipovocia (w Polsce znana głównie z tabloidowych, plażowych fotografii w stroju bikini).
„Dostrzeżcie to upokorzenie i ten wstyd dla państwa, które szczyci się tymi neurotycznymi próbami blokowania, osiąga cel dokładnie odwrotny do zamierzonego, by potem ze wszystkiego się wycofać lub zrezygnować” – komentuje Josipović. Do poziomu żenady zaś całą okoliczność sprowadza fakt, że twarda pozycja Zagrzebia w stosunku do Serbii przy kolejnych fazach negocjacji z UE uległa złagodzeniu, gdy tylko USA pociągnęły prezydenta i premiera za uszy.
Za pretekst do kolejnego chorwackiego sprzeciwu wobec negocjowanego rozdziału 26, związanego przede wszystkim z edukacją, wykorzystano kwestię języka podręczników. Tu z kolei wkradają się prawa mniejszości. Chorwacja, blokując rozmowy, twierdziła, że mniejszość chorwacka mieszkająca w Serbii, zwłaszcza w Vojvodinie, nie ma możliwości kultywowania ojczystego języka, brakuje podręczników i programów edukacyjnych. Premier Serbii Aleksandar Vučić uznał to za prowokację i demonstracyjnie wyjechał z Brukseli. Postawę Chorwatów skrytykował też prezydent Serbii Tomislav Nikolić.
Natomiast minister spraw zagranicznych Serbii, „socjalista” (cudzysłów nieprzypadkowy) Ivica Dačić, komentując incydent, wskazał imiennie na dwa sąsiednie państwa – członków UE, które notorycznie blokują drogę Belgradu do członkostwa. Oczywiście jedno to Chorwacja, a drugie – Bułgaria. Sofia bardzo szybko wycofała swój, bardzo słabo słyszalny zresztą, sprzeciw – i posłusznie oznajmiła, że popiera bezwarunkowo integrację Serbii z UE. Dla Chorwacji tymczasem stało się jasne, że i ona z czasem będzie zmuszona wycofać się i zapalić dla Serbów zielone światło.
Ostatecznie atmosfera się uspokoiła i wszyscy poddali się świątecznemu nastrojowi. Boże Narodzenie minęło, prezenty zostały rozdane i w Chorwacji, i w Bułgarii, a 7 stycznia Dziadek Mróz przybył i do Serbii. Jednakże dyplomatyczny kryzys chorwacko-serbski trwa; tyle że teraz chodzi o kwestie o większym zasięgu niż codzienne sąsiedzkie stosunki. Także i na tym odcinku wyraźnie rysuje się konflikt pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem.
Ta geopolityczna konfrontacja nabrała już bardzo konkretnych kształtów. Z chwilą, gdy Chorwacja stała się członkiem NATO, jej przywódcy wynegocjowali w Stanach Zjednoczonych bardzo solidną pomoc wojskową ze strony USA. Prezydent Kolinda Grabar-Kitarović oświadczyła, że jest to świetne posunięcie, ponieważ pomoc ta jest świadczona w ramach obowiązku modernizacji armii chorwackiej i uzbrojenia według technologii zachodniej. Pani prezydent przyznała także, że Zagrzeb podjął już decyzję w sprawie helikopterów transportowych – najprawdopodobniej będą to amerykańskie maszyny Black Hawk, a pod koniec tego roku zostanie uzgodniona dostawa samolotów wojskowych.
Kitarović dała także do zrozumienia, że Chorwacja nie chciałaby potraktowania przezbrajania jej armii jako wyścigu zbrojeń z sąsiednią Serbią, pomimo iż serbskie źródła i tamtejsi eksperci wojskowi twierdzą, że parametry zamówionego uzbrojenia zostały tak dobrane, żeby mogło ono być wykorzystywane przeciwko serbskiemu sąsiadowi. Wierna swojemu dyplomatycznemu doświadczeniu Kitarović pospieszyła więc z publicznym uznaniem prawa Belgradu do obrony swojej przestrzeni powietrznej sześcioma rosyjskimi samolotami MIG-29 – takimi samymi ja te, które minister spraw zagranicznych Rosji Sergiej Ławrow obiecał w prezencie serbskim władzom na początku grudnia. Niecałe trzy tygodnie później premier Vučić pojechał do Moskwy parafować umowę ich dostarczenia. Do pakietu podarunkowego od Rosji, Belgrad otrzymał bonus w postaci 30 czołgów i niemało innego wysokotechnologicznego sprzętu. Tajemnicą poliszynela jest również fakt, że Chiny, które mają w Serbii kilka bardzo solidnych inwestycji, zamierzają zapewnić jej ochronę poprzez odstąpienie Belgradowi specjalnych baterii rakietowych o zasięgu 300 km.
Przytomny człowiek, który zechce sobie zadać pytanie, kto mógłby być potencjalnym wrogiem Serbii, przeciwko któremu ewentualnie zostanie wykorzystane to nowe uzbrojenie, wpaść może na jedną odpowiedź. Chodzi o bezpośrednich sąsiadów Serbii, spośród których wszystkie państwa są członkami NATO – Chorwacja, Słowenia, Bułgaria, Albania, a również rozpoczynająca drogę ku członkostwu Czarnogóra. Pamiętni hekatomby 1999 r. Serbowie wciąż postępują zgodnie z maksymą Borisa Tadića: „Tak dla UE, nigdy do NATO”.
W dającej się przewidzieć przyszłości linia demarkacyjna pomiędzy ośrodkami wpływów rosyjskich i amerykańskich przebiegała będzie na granicy Serbii i NATO, a najwyraźniej zaznaczona będzie na odcinku chorwackim. Szczególna wrażliwość Chorwatów na Serbów i vice versa, która obecnie została zinstrumentalizowana poprzez ruchy stricte militarne, mimo iż nie bojowe, to dla Bałkanów nadzwyczaj zły omen. Niestety, nie jedyny.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
A w niemieckiej fabryce, w której pracuję, Serb, Chorwaci i gość z Bośni witają się jak bracia. Gdybym nie widział pewnie bym nie uwierzył.
Wszak niedawno się wyrzynali…
Bojan, Słowenia nie jest bezpośrednim sąsiadem Serbii.
” Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą.” To nie ja, to Sienkiewicz.
To mniejszość chorwacka w Serbii nie mówi po chorwacku?
Podobnie jak mniejszość serbska w Chorwacji nie mówi o serbsku:)
To ten sam język – tylko Serbowie zapisują go cyrylicą, a Chorwaci alfabetem łacińskim…
@szczurzec, przygłupie, Serbowie używają zarówno cyrylicy, jak i alfabetu łacińskiego