To doprawdy zdumiewające, jak można być dziennikarzem czy aktywistą i tak zupełnie, ale to zupełnie nie rozumieć świata; mylić skutki z przyczynami i nie dostrzegać nawet najbardziej widocznych procesów. Głodne kawałki i emocjoholiczne performensy – tylko to można było zobaczyć we wszystkich polskich większych mediach po wizycie Trumpa w Polsce i zakończonym szczycie G20. Zero analizy, żadnych prób definiowania nowych okoliczności, bez rozważań o interesie państwa, Unii Europejskiej, ani jednego pytania o to, po co w ogóle całe to towarzystwo się zbiera, nie ma też prognoz. Te ostatnie zastępują niespecjalnie wyszukane przypuszczenia o rychłym wkroczeniu Polski na ścieżkę mocarstwową podszyte jeszcze niewygasłym podnieceniem z oficjalnego odpalenia Trójmorza w Warszawie.

Ogólnie biorąc, disco-polo, które przetoczyło się przez polskie media, nie powinno zaskakiwać, a jednak wciąż trochę smuci. Dawno tak wiele rzeczy ważnych przetasowań nie działo się na raz i w takim tempie. Jeśli już ktoś za wszelką cenę chce uczestniczyć w tych procesach wyłącznie w roli biernej i przedmiotowej, to trudno, ale jednak jest coś fascynującego w tym jak wiele złej woli i starań trzeba zainwestować w to nie tylko by nie rozumieć, ale by jeszcze tłumaczyć sobie wszystko albo na opak, albo tak żeby chociaż trochę pasowało do narzuconej sobie narracji.

G20 nie było żadnym sukcesem. Było gigantyczną porażką. Nie tylko szanownych państwa biurokratów delegowanych tam przez możnych tego świata, ale przede wszystkim Berlina, Paryża i Unii Europejskiej. Trump, nowy władca świata, który dawno temu zakochał się w sobie, a kilka miesięcy temu i w swoim stanowisku, zrobił wszystko, żeby UE poniżyć i dać do zrozumienia, że Stany nie są już zainteresowane tym projektem. Najpierw przyjechał do Polski, gdzie – nie uzgadniając tego wcześniej z nikim – usankcjonował jakiś nowy geopolityczny twór pod nazwą Trójmorze. Zapisał do niego wszystkie najbardziej żałosne państwa Starego Kontynentu, a nawet Czechy, Słowację i Austrię. Poem poleciał do Berlina, nie po to by brać udział w jakichś naradach, tylko żeby pogadać sobie w końcu z Władimirem Putinem i spróbować ustalić jakieś modus vivendi.

Cały ten tzw. szczyt był tylko broszką do kożucha tego spotkania i zdaje się, że obaj prezydenci przechytrzyli wszystkich. Nie dość, że faktycznie podporządkowali sobie całą resztę pozycjonując pozostałych przywódców państw jako swoją ornamentykę, to jeszcze wzbudzili totalny popłoch przyzwoitek Trumpa, czyli jego delegacji, która miała chyba pilnować, żeby sobie na zbyt wiele nie pozwolił. Spotkanie zaplanowane na 35 minut trwało ponad 2,5 h. W końcu zaniepokojeni Amerykanie wysłali do pokoju rokowań żonę Trumpa, która miała tam może na niego nakrzyczeć i go stamtąd zabrać jak polska matrona podpitego męża z baru „na przeciwko”.

No i „niestety”, na czymś się skończyło. Na wspólnej konferencji prasowej, obaj zademonstrowali dość wiarygodnie chęć odejścia od obecnego konfrontacyjnego kursu. Ogłoszenie zawieszenia broni w południowo-zachodniej Syrii jest nie tyle krokiem w stronę jakiegoś ostatecznego rozwiązania, ile próbą wyczucia gruntu – zróbmy razem jakąś małą rzecz, a nóż się uda, to pomyślimy co dalej. Ma się rozumieć, nie uspokaja to ostatecznie, ale jednak pozwalana chwilę ulgi – kto wie, być może jest jeszcze szansa na to, by ludzkość przetrwała w jakiejś zorganizowanej formule i to nie koniecznie na tle upiornych post-nuklearnych pejzaży.

Co na temat G20 miała do powiedzenia Frau Merkel? Moje ulubione dwa cytaty z przywódczyni Europy to: „szczyt się odbył” i „przemoc uliczna zagrażająca życiu i zdrowiu jest niedopuszczalna”. Chciałbym móc się trochę pośmiać z tego, że wierzącym w Unię Europejską musiało się zrobić trochę głupio, ale nie mogę, bo oni tego nawet nie zauważyli. Nie zauważyli też tego, że neoliberalny klaun, któremu dopiero co dziękowali za pokonanie francuskiego faszyzmu, zapamiętany zostanie jako dzieciak, który koniecznie chciał mieć fotkę z królem dżungli, a którego wcześniej – prawie jak na dywanik – wezwał Władimir Władimirowicz. W samym centrum Europy, politycznym i terytorialnym, jeden z najgorszych prezydentów USA uprawia geopolityczną wolną amerykankę. Polskę winduje na lidera jakiegoś przymierza państw niepełnosprawnych, szefową UE poniża u niej samej w domu, a dookoła trwa festiwal ludowego sprzeciwu i brutalnej represji. Płoną samochody, barykady, wszędzie dym, gaz łzawiący, woda, wycie syren, walka o każdy róg, każdej ulicy, setki aresztów, setki rannych – i demonstrantów i policjantów.

Z tym też nikt sobie nie poradził. Albo wrzaski i straszenie „lewackimi bojówkami”, albo ubolewania, że jednak przemoc to nie jest droga. Nikt nie zapyta dlaczego ktoś protestuje czy dlaczego decyduje się na tak drastyczną konfrontację z policją. Nikt nie powie o oczywistych policyjnych prowokacjach i zupełnie niepotrzebnej przemocy ze strony funkcjonariuszy. Jedna Agnieszka Dziemianowicz-Bąk z partii Razem, która udzieliła wywiadu młodzieżowemu suplementowi do „Gazety Wyborczej” („Krytyka Polityczna”), zechciała uprzejmie wyjaśnić swoim rozmówcom, że od formy protestów, którą wszyscy już zdążyli się w Polsce znarkotyzować, ważniejszy jest jednak ich cel. Dysponujący tylko takim rozumkiem, jaki akurat przypadł im do dyspozycji, przepytujący ją nastawali, by skrytykowała alterglobalistów (BTW, czekamy na tekst „Lewico zaprzyjaźnij się z globalizacją”) za uliczny bunt. Szczęśliwie uzyskali tylko stwierdzenie, że Dziemanowicz-Bąk „woli” pokojowe protesty. Nie spodziewali się jednak chyba tego, że zaproszona przez nich razemitka będzie mówiła o „dyktacie G20” i braku demokracji – o, matko! – na Zachodzie! Z banalnych pytań, które dalej stawiają dziennikarze, wyraźnie widać, że nawet lekkie symptomy krytycznego myślenia, to dla nich za dużo. Dziemianowicz-Bąk chyba na złość nie powiedziała niczego o Putinie i Rosji, choć – mówiąc szczerze – to był chyba akurat odpowiedni moment, by zająć jakieś stanowisko pewnego oddalenia perspektywy atomowej zagłady. Cóż, takie czasy, takie miejsce.

Rzeczywistość, otaczająca nas – jak mawiał Mistrz Młynarski – „coraz bardziej”, tak mocno nas w ostatnich latach przytula do swojego serduszka, że z ledwością idzie doprawdy oddychać.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. artykuł jest w porządku ale tytuł, co to za bohomaz, najlepsze jest to że ludzie głosują na podobne partie które potem im szykują podobne niespodzianki

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …