Gwałt i stopień przyzwolenia na przemoc seksualną to w Polsce temat tabu – nie tylko w codziennych, „zwyczajnych” rozmowach przy kawie, ale również w pomnikowych tekstach kultury.
W ostatnim akcie „Carmen”, w którym Jose przebija główną bohaterkę sztyletem, zabójstwo nie zostaje publiczności ukazane jako czyn, który nie powinien mieć miejsca, jako zbrodnia – lecz jako usprawiedliwiony akt miłosnej rozpaczy. Taki jest obowiązujący kanon interpretacji tej sceny. Również w wielu opracowaniach „Metamorfoz” Owidiusza, w scenie gwałtu Tereusa na Filomeli, nie pada „brzydkie słowo na »g«”. Spektakl „Gwałt. Głosy” w reżyserii Agnieszki Błońskiej jest próbą przepracowania tego zjawiska i nazwaniem po imieniu aktów przemocy seksualnej.
Podstawą scenariusza był tekst Sylwii Chutnik i wywiady dotyczące przemocy seksualnej przeprowadzone w bieżącym roku przez Fundację na rzecz Równości i Emancypacji STER. Praca nad tekstem przebiegała również na próbach do przedstawienia. Obawiano się, że wielość źródeł negatywnie wpłynie na spójność sztuki. Ktoś, kto po tego rodzaju spektaklu oczekiwał linearnej akcji dramatycznej, mógł poczuć się rozczarowany. Agnieszce Błońskiej, która oprócz trzech profesjonalnych aktorek (Danuta Górna, Rozalia Mierzicka, Jolanta Olszewska) zaangażowała również działaczki związane między innymi z Fundacją STER, Fundacją Feminoteka i Grupą Edukatorów Seksualnych Ponton, udało się jednak osiągnąć zamierzony, wstrząsający efekt.
W scenariuszu nie sposób nie zauważyć także odniesień do książki autorstwa występującej w spektaklu Zofii Nawrockiej – „Gwałt. Głos kobiet wobec społecznego tabu”. Na początku i końcu przedstawienia widać to szczególnie mocno. Klamrą spinającą akcję jest, podobnie jak w przypadku wspomnianej publikacji, kwestia języka uprzedmiotawiającego ofiary gwałtów poprzez podkreślenie ich bierności i bezsilności oraz odwołanie się do mitu opowiadającego o gwałcie Tereusza na Filomeli. Język jest w spektaklu polem walki. Zgwałcone kobiety, żeby być „tymi dobrymi”, żeby pozyskać od społeczeństwa akceptowalny status ofiary – muszą wykazać określony zestaw emocji i odgrywać swoje poniżenie w taki sposób, żeby przypadkiem nie zostać posądzone o wyzywającą postawę. Często do bycia napiętnowaną jako „prowokatorka”, wystarczy samo mówienie o swoim doświadczeniu „na serio” – wszak nad Wisłą o gwałcie i przemocy wobec kobiet mówi się z przymrużeniem oka w formie wujkowych powiedzonek przy wigilijnym stole. Coś w rodzaju „jak się baby nie bije to jej wątroba gnije”.
Tytułowe głosy w spektaklu pełnią różne role: pacyfikującą (na przykład w scenach dotykających tematu przemocy seksualnej w dzieciństwie, lub fragmentach, w których cytowane jest absurdalne orzeczenie sądowe usprawiedliwiające gwałt), czy emancypującą (w ostatniej scenie, gdzie Alina Synakiewicz i wokalistka Anna Zajdel wspólnie wykrzykują swoją niezgodę na dalsze „odcinanie języków”).
Twórczyniom udało się zachować siłę przesłania pomimo skąpej scenografii (rząd krzeseł, dwa stoły, ustawione w rogu instrumenty). Płynne przejścia pomiędzy brutalnymi opisami przemocy i poniżenia, a wyśmiewanymi parafrazami przedszkolnych wyliczanek, sytuują spektakl gdzieś pomiędzy niepodrabialnym stylem Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, a projektami Marty Górnickiej. Z pierwszymi „Gwałt. Głosy” łączy pozornie chaotyczna konstrukcja zespolona wspólnym tematem przewodnim, parafrazy polskich tekstów kultury i wielość perspektyw, z których opowiadane są historie. Z drugą – potrzeba odzyskania, czy wręcz stworzenia od podstaw dla kobiet odrębnego języka – nie odtwarzającego patriarchalnych struktur władzy. Dużą rolę w stopniowaniu napięcia odgrywają też sceny zrytmizowanej recytacji i krzyku (tutaj należą się szczególne brawa dla Anny Zajdel, kapitalnie przechodzącej od szeptu do rozpaczliwego wrzasku), konfrontujące nas ze wszystkim tym, z czym osoby doświadczające przemocy seksualnej muszą zmierzyć się, zanim zaczną mówić o tym, co je spotkało – z izolacją, bezsilnością i strachem, że „samemu jest się sobie winnym”.
„Gwałt. Głosy” to, zgodnie z nowym postulatem Teatru Powszechnego „teatr, który się wtrąca”, a robi to w wyjątkowo poruszający sposób. Gdyby każdy uczeń szkoły sredniej obejrzał ów spektakl zamiast którejś z rodzimych historycznych super-produkcji – prawdopodobnie zacząłby traktować zjawisko gwałtu poważnie, a nawet poskromiłby rubasznego wuja przy kolacji. Szkoda, że taki scenariusz pozostanie jedynie w sferze życzeniowej.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…