Marks mawiał swym córkom, że najważniejszą dlań zasadą w działaniach intelektualnych jest dewiza sceptyków: „o wszystkim wątpić”. Wówczas żywiąc nieufność wobec każdego systemu myśli, sądu, kwestionował ich racje. Ale nie tyle (czy raczej – nie tylko) po prostu je odrzucał. Przede wszystkim – nie akceptował z góry. Po starannej natomiast analizie i krytyce wykorzystywał rozmaite ich momenty do swej teoretycznej praktyki. I wpisywał w perspektywę myślową, którą uznawał w końcu za sobie właściwą.
Marksowski sceptycyzm
Jednakże, czy za taką ją uznając, sam zawsze w niej się mieścił? Czy – prędzej lub później – nie czuł jej ograniczeń, konieczności przekształcania, zmian, uzupełnień? A także poddając ją wątpieniu – czy nie zdarzało się mu gubić specyfiki tej własnej perspektywy? Jeśli więc tak było, to czyż jest przypadkiem, że Marks dla samego siebie bywał nie-Marksem, jak czytując niektórych marksistów – mawiał, że marksistą nie jest?
Gdzie więc znajduje się ta jego właściwa mu perspektywa i jej doktrynalna postać? Gdzie jej sedno, czyli filozofia? W których tekstach? – Pyta słusznie w związku z tym E. Balibar w swej „Filozofii Marksa”. I dodaje, mając na uwadze i jego czytelników i siebie, że „wszystko, czym dysponujemy, to streszczenia („Przedmowa do Przyczynku), manifesty (imponujące) oraz długie zarysy, które jednak w końcu Marks zawsze uważał za nieudane i których – o czym warto pamiętać – sam nigdy nie opublikował („Ideologia Niemiecka”, „Zarys krytyki ekonomii politycznej”). Nie ma doktryny, są tylko fragmenty (a poza tym analizy, dowody)”.
No, można powiedzieć, że lista tych lektur jest tu wysoce niekompletna i upraszczająca. Sam zresztą Balibar, szukając odpowiedzi na te pytania, odwołuje się do bogatszego znacznie zbioru jego prac, niż te tutaj wyliczone. Zwłaszcza do „Kapitału”. Niemniej intencja wydaje się słuszna: żadnej w nich doktryny nie ma. Choć z drugiej strony Marksowskie „fragmenty” to coś więcej, niż ptasie pióra zgubione w teoretycznym locie, i swobodnie unoszone przez wiatry historii. Zawsze bowiem zakorzenione one były w realnych kontekstach społecznych, gospodarczych, politycznych i ideologicznych.
Nabierały zaś konkretnych znaczeń zwłaszcza w jego teoretycznej perspektywie rewolucji, której istota przewijała się przez całą jego twórczość. Lecz nie oznaczała dlań ona świetliście wytkniętej drogi i osiągnięcia raz na zawsze wyraźnie określonego celu. Była krytyką i analizą (zawsze chwilowych) sukcesów ruchów rewolucyjnych oraz (częstszych) ich porażek i klęsk, po których trzeba było odrzucić lub zrewidować strategię i taktykę; środki działania i jego formy, zwłaszcza – ukształtowane bezpośrednio w związku z nimi „teorie” i „rewolucyjne tradycje”.
Rewolucyjny był dlań bowiem tylko, jak mawiał, „kret historii”, który prędzej lub później, ale niewątpliwie zawsze, ich się pozbywa. Bo jest przecież ten „kret” sam w sobie tylko negacją, która na poziomie intelektualnym musiała znajdować wyraz w swoistym sceptycyzmie Marksa.
Nieufność i pokora
Ten zaś sceptycyzm zakładał – jak sądzę – postulat, że należy być pokornym wobec wiedzy i nieufnym wobec wszystkich jej twórców. Wszystkich – to znaczy łącznie z sobą samym, jako jednym z nich. Bo i zwłaszcza siebie – jako konkretnego podmiotu poznania – też nie mógł oszczędzać. Mimo, iż jest to piekielnie trudne. A jego realizacja – boli. I sprawia, że miał poczucie znajdowania się wciąż na początku poznawczej drogi. Bez nadziei na ostateczne konkluzje.
Wyrażało się to u Marksa – jak już sugerowałem – budowaniem i gubieniem własnej perspektywy. W świadomości błądzenia. Bez końca.
Choć taki właśnie sceptycyzm wydaje się wewnętrznie sprzeczny. Wszak pokora wyklucza nieufność i nieufność pokorę. Ale nie do końca tak jest, czy być musi. Jeżeli bowiem pokorę rozumieć w ten sposób, że żadnemu poglądowi nie odmawia się z góry racji, lecz każdy bierze za dobrą monetę do momentu, aż nie wykluczą go inne, później odkryte czy znalezione racje, to nieufność jest tu jakby wpisana w ciało pokory. Wtedy jedno i drugie odgrywa właściwą sobie rolę w przebiegu poznawania.
Jednakże nieufność ma tu miejsce i rolę nadrzędną, bo się przyjmuje, że ma ona dotyczyć także owego nieufnego podmiotu. Więc kogoś, kto własnym racjom przeciwstawia własne kontr-racje, których również nie traktuje jako z góry niewątpliwych.
„Czy oddałbyś głowę za swoje poglądy?” – zapytywał swego czasu B. Russell. I odpowiadał: „Absolutnie nie! przecież mogłem się mylić!”. To jedno zdanie tego filozofa (mimo, że daleki był on od Marksa jak ziemia od nieba) wyraża właśnie (także Marksowski) postulat górowania nieufności nad pokorą. Wyklucza też ono, by jakikolwiek pogląd mógł być przedmiotem wiary, a nie gołej i nieustannemu wątpieniu poddawanej wiedzy.
Jedność rewolucji i nieufności
Przedstawiona tu tylko z lotu ptaka dialektyka pokory i nieufności autora „Kapitału” zdaje się obrazem wciąż ponawianych prób, by w poznaniu robić to, co w procesie społecznym dokonuje ów „kret historii”. Zatem: w porządku teorii znosić każdy stan obecny. Osiągnięcia zaś, kluczenia, zwroty i porażki ludzkich zbiorowości (czyli rewolucyjnych klas) traktować tylko jako stany chwilowe.
Dlatego nie istniało dlań nic trwałego i świętego. Żadne wieczne wartości, posągowi bohaterowie, uniwersalne prawdy. Podkreślał więc, myśląc o swoich czasach i tworząc materialistyczno-historyczną perspektywę ich oglądu że:
„Rewolucje dziewiętnastego wieku same siebie krytykują, wciąż przerywają swój własny bieg, wracają do tego, co już na pozór zostało dokonane, by to samo rozpocząć od nowa, z okrutną dokładnością szydzą z połowiczności, słabości i niedołęstwa swych pierwszych poczynań, zdają się obalać przeciwnika po to tylko, by zaczerpnął świeżych sił z ziemi i urósłszy w potęgę znowu powstać przeciw nim, wciąż się cofają przerażone bezgranicznym ogromem własnych celów, póki nie wytworzy się sytuacja uniemożliwiająca wszelki odwrót”.
Oznacza to, że wraz z procesem tych rewolucji kształtuje się otwarta perspektywa duchowa, a nie zamknięty system, doktryna czy ideologia. Jej zaś powstawanie (i nigdy nie zakończone rozwijanie) nie wiąże się z prostym sumowaniem doświadczeń, które potocznie uważa się za źródło mądrości.
Gdyby bowiem miała właśnie być tym źródłem, nie można by wyjaśnić potrzeby wracania do początku, jakby się przez cały czas tylko błądziło; cofania się przed ogromem własnych zadań, szydzenie z połowiczności osiągnięć itp. Przeciwnie: perspektywa ta wyraża się w znajdywaniu i gubieniu własnej tożsamości teoretycznej. Potem w bezlitosnym demaskowaniu powodów owego zgubienia.
Pro domo sua
Przypominam tu sprawę Marksowskiego sceptycyzmu nie bez powodu. Oto bowiem na początku lipca b.r. reaktywowano, powstałe w latach 90. z inspiracji nie żyjącego już znakomitego filozofa prof. Jarosława Ładosza Stowarzyszenie Marksistów Polskich. Chce ono nie tylko popularyzować idee Marksa oraz światową i rodzimą myśl marksistowską, ale też stymulować twórcze jej rozwijanie.
A tego – sądzę – nie da się zrobić bez przyswojenia i stosowania owego sceptycyzmu. Bo stanowi on warunek zarówno zdystansowanego podejścia do jego idei, jak licznych koncepcji uznających je za swe przesłanki.
Ale sytuacja jest (jak zresztą i zawsze była) trudna i skomplikowana. Wszędzie tam bowiem, gdzie – korzystając z nauk Marksa – próbowano obalić kapitalizm, i ukształtować nowe stosunki społeczne, nie koniecznie uwzględniano zasady tego sceptycyzmu. Dlatego jeszcze nie tak dawno, bo przed ćwierćwieczem, był on w Polsce wprawdzie wszechobecny w życiu publicznym, lecz bez dialektyki swej praktyki poznawczej stawał się jeno posągowym Złotym Cielcem socjalizmu, który w oczach ślepych jego wyznawców miał zastąpić Jehowę kapitalizmu.
Z nim, martwo wcielonym w owo bóstwo, wiązano ówczesny ustrój polityczny i gospodarczy. Głoszono w jego imieniu rozmaite ideologie. Uprawiano politykę, praktykę teoretyczną w filozofii, naukach humanistycznych i społecznych. Kształtowano dydaktykę szkolną i światopoglądowe postawy obywateli. Dnie zaś jego urodzin i śmierci, daty ukazania się pierwszych wydań dzieł były swoiście święte. Jego imieniem nazywano też ulice i obnoszono go na portretach podczas rozmaitych świąt ku czci Walki i Rewolucji, które – na pierwszy rzut oka – zdawały się praktycznym wcieleniem jego koncepcji.
Natomiast w gabinetach partyjnych sekretarzy różnych szczebli i państwowych dostojników nie tylko wisiały jego portrety, czy stały popiersia, lecz w odpowiednich gablotach jego dzieła zebrane. Pełno też było w życiu intelektualnym „prawdziwych” marksistów, jak teraz w Polsce równie „prawdziwych” katolików. Poświęcali mu oni swe książki i artykuły. Dyskutowali o nim na ideologicznych i naukowych konwentyklach. We wszystkich zaś bibliotekach i księgarniach znajdowały się osobne działy jemu i im poświęcone.
Jednakże – co znamienne – charakterystyczna dla Marksa dialektyka pokory i nieufności w tworzeniu i krytyce wiedzy, jego myślowa wierność „kretowi historii” obchodziły doprawdy nielicznych, często marginalizowanych teoretyków i praktyków budowanego ustroju. Większość taplała się w marksizmie rytualnym, równie rytualny jak dzisiaj katolicyzm inteligencji i polityków. A właściwie: w uczynionej z niego ideologicznej bryi, nad którą wznosił się posągowy Marks jako – na sposób parareligijny czczony – Złoty Cielec.
Gdy wszakże po czerwcu 1989 r. dokonała się transformacja polityczna i gospodarcza, zniknął niemal z każdego wymiaru duchowego życia Polski nie tyle on, jako obiekt urzędowego bałwochwalstwa, lecz jako ważny dla rozumienia społecznego życia myśliciel i uczony. Uznano go za sprawcę istoty i formy minionego ustroju. Za potwora, którego utopie inspirowały niesłychane zbrodnie i cierpienia milionów ludzi.
Wraz z rządzącymi partiami zniknęły też z księgarń książki jego i tych, co się do niego przyznawali. Bez różnicowania ich, hurtem. A z bibliotek po prostu je wyrzucono na makulaturę lub rozdano zbieraczom ciekawostek i niepoprawnym pasjonatom. Na uczelniach zaś i w szkołach różnego typu, jeżeli się w ogóle o nim teraz mówi, to jak o realnym socjalizmie: ze zgrozą albo z ironicznym uśmieszkiem i przekąsem.
Zniechęca się też do czytania go, bo podobno szkoda czasu na przedzieranie się przez jego mroczne i zawiłe wywody oraz frazesy ideologiczne. A jeżeli już by się ktoś uparł, aby się czegoś więcej o jego ideach dowiedzieć, niż donoszą gazety, telewizje i właściwe, prawomyślne encyklopedie, to wystarczy, jak to napisał (skądinąd chwilami intelektualnie przytomny i momentami niebanalny) M. Król, że poczyta się sobie trzytomowe „Główne nurty marksizmu” – L. Kołakowskiego. Tam bowiem jest wszystko, co wiedzieć należy. Tym bardziej zresztą powinno być to wskazane, bo obowiązujące dziś w Polsce prawo stanowi, że kto trzyma jego książki nawet w prywatnej bibliotece, może być ścigany przez historyczną policję IPN.
Nie przypadkiem tedy niemal powszechnie obowiązuje dziś w Polsce norma, że gdy się z kimś (zwłaszcza wysoko utytułowanym) rozmawia o dowolnym problemie z teorii historii, ekonomii, polityki czy kultury, dialog ma szansę być rzeczowy, dopóki nie nastąpi konieczność pozytywnego odwołania się do Marksa. Wtedy znika często meritum sprawy. Rozmówca wpada w roztargnienie, lub, co nierzadkie, wzrusza ramionami i wypomina Marksowi właśnie grzechy komunizmu i zbrodnie rewolucjonistów.
I to mimo faktu, że wiele ze znaczących jego odkryć już dawno weszło do akademickiego elementarza myślenia o świecie społecznym, ekonomii i polityce. Tak, jakby polityczna anatema i prawna kryminalizacja stanowiły kryteria prawdy i wyznaczały zarazem rangę teoretyczną i zasady selekcji źródeł poznawczych oraz sposobów odnoszenia się do nich. Choć zdarza się, iż w takiej rozmowie, gdy następuje przywołanie jakiegoś tekstu Marksa, czy jego myśli, interlokutor wyrazi szacunek dla odwagi trwania w kręgu jego idei, i jednym tchem (z poczuciem wyższości) zaleci jednocześnie krąg lektur „naprawdę ciekawych i otwierających intelektualne perspektywy”.
Konfrontacji z tym wszystkim na pewno nie unikną członkowie właśnie reaktywowanego Stowarzyszenia Marksistów Polskich. Nie będzie to jednak ani przyjemność duchowa, ani coś łatwego. Tym bardziej, że są osamotnieni. I nie mogą liczyć na wsparcie intelektualnej lewicy, bo ta jest bardziej jeszcze rozproszona niż lewica polityczna. Nad wyraz też bojaźliwa, zwłaszcza w panującej obecnie dobie „dobrej zmiany”.
Ale ważniejsze jest coś innego: czy członkom Stowarzyszenia starczy sił nie tylko, by przetrwać i nie poddać naciskom, lecz – z jednej strony – by nie ulec pokusie mumifikowania i sakralizowania wszystkiego, co za marksizm uchodziło w okresie minionym; z drugiej zaś – czy (i o ile) będą oni w stanie nie poddać się mitologiom i ideologiom potransformacyjnym, które u nas Marksa i marksizm wdeptują w ziemię.
Intelektualnym zaś wsparciem i odtrutką na jedno i drugie – jak wyżej już powiedziano – może być ożywienie i nowe posługiwanie się Marksowskim sceptycyzmem. Bo daje on dystans, zapobiega doktrynerstwu i wyzwala – tak niezbędną w pracy teoretycznej – wewnętrzną swobodę.
Ps. Na koniec jeszcze jedna ważna sprawa. We wrześniu b.r. odbędzie się w Pobierowie kolejna już konferencja (a podobne miały miejsce już co najmniej pięciokrotnie) pt. „Czytelnicy Marksa”. Organizuje ją Zakład Filozofii Kultury Uniwersytetu Szczecińskiego i „Nowa Krytyka” – periodyk filozoficzny tej uczelni, którymi kieruje prof. dr hab. Jerzy Kochan. Co ciekawe: większość uczestników (minionych i obecnej) konferencji to ludzie młodzi, poszukujący u Marksa inspiracji teoretycznej. A sceptycyzm, o którym tu mówię, juz niejednokrotnie przewijał się w toczonych podczas obrad dyskusjach. Tak pewnie będzie i w tym roku.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Na zdjęciu wyglada Pan jak nie przymierzając Hemingway.
Pozdro.